Wspomnienia

W tym rozdziale bedą zamieszczane wspomnienia, pamietniki z minionych lat. Jako pierwsze poblikujemy wspomnienia o Ananiaszu Rodziewiczu z 1874 r. Artykuł napisała Danuta Tyszyńska-Kownacka a został opublikowany w „Etnografia Polska”, t. XLI: 1997. Wiersze pisane są oryginalnym kresowym językiem z ortografią z tamtych lat.

  1. Danuta Tyszyńska – Kownacka-Wspomnienia o Ananiaszu Rodziewiczu (1810-12 VII 1877) przejdź
  2. M.Skrzetuski-Wspomnienia o ?.Rodziewiczu (1866?-19.IX.1916 r.) przejdź
  3. Kazimierz Rodziewicz – Wschodnim szlakiem przejdź
  4. Czesław Noniewicz – Za Wilnem, rozdział To miało być gniazdo… przejdź
  5. Ewa Higersberger – Przyczynek do wspomnień o dr. Franciszku Rodziewiczu… przejdź
  6. Czesław Sawicz – Fragment V – rozdziału książki „Wileńszczyzna 1919-1939” przejdź
  7. Janina Rodziewicz – Pamiętnik z Hagi, fragment rekopisu z Biblioteki Narodowej. przejdź
  8. Aleksandra Ziółkowska – Boehm – fragment książki Z miejsca na miejsce. przejdź
  9. Janina Barbara Michalik (z d.Rodziewicz) – Syberyjskie wspomnienia (fragment) przejdź
  10. Kazimierz Rodziewicz – W wojsku (fragment książki). przejdź
  11. Teresa Szepietowska (z d.Rodziewicz) – Wspomnienia wojenne. Rozdział Lato 1934. przejdź
  12. Anastazy Rodziewicz – Utracona ziemia (fragment książki). przejdź
  13. Marianna Rodziewicz-Kuba „Wspomnienia z Powstania Warszawskiego” – (frag. wywiadu) przejdź
  14. Helena Rodziewicz – „W lutym 1940 r. wywieźli nas zdradziecko aż pod chińską granicę…” przejdź
  15. Benedykt Gugała – „Wspomnienia z Powstania Warszawskiego” – (fragment wywiadu) przejdź
  16. Tadeusz Rodziewicz – Moje życie: Józefinowo – Barnsley. przejdź
  17. Franciszek Walinowicz – Ukarania za niewinność (fragment wspomnień). przejdź
  18. Stanisław Rodziewicz przejdź
  19. Alfons Rodziewicz przejdź
  20. Wspomnienia Xenii Jacoby o Romualdzie Rodziewiczu przejdź
  21. Moje Giżycko NR 18 Grudzień 2017 przejdź
  22. Mieczysław Rodziewicz przejdź

1. Danuta Tyszyńska – Kownacka-Wspomnienia o Ananiaszu Rodziewiczu (1810-12 VII 1877)

DANUTA TYSZYŃSKA-KOWNACKA

„ŻURNAL DOMOWY”

Rodzina Rodziewiczów należy do starych rodów kresowych. Pieczętowała się ona herbem „Łuk napięty”, Z herbarzy wiadomo, iż jeden z przodków, Seweryn Rodziewicz, służył w husarach w oszmiańskim powiecie, Franciszek Rodziewicz natomiast był plebanem w Leplu.

Ananiasz Rodziewicz pochodził z ziemi mińskiej. Urodził się w roku 1810. Należał prawdopodobnie do ludzi wykształconych. Umiał czytać i pisać, interesował się polityką. Jego brat był profesorem matematyki w mińskim gimnazjum. Była to tzw. szkoła „Maryjska”, założona przez Marię Fiodorowną. Ananiasz odznaczał się poczuciem humoru, walorami towarzyskimi, rozrzutnością i szerokim gestem.

W roku 1842 lub 1843 pojął za żonę Annę Raczkowską, dziewczynę z wielodzietnej rodziny ziemiańskiej pochodzącej z Mińska. Anna, szczególnie uzdolniona muzycznie, jeszcze jako młoda panienka dawała publiczne koncerty. Po zamążpójściu zrezygnowała jednak z występów i bez reszty oddała się życiu rodzinnemu. A nie było ono najłatwiejsze. Rodziewiczowie po ślubie osiedlili się w rodzinnym mająteczku Parycze, położonym w okolicach Bobrujska. Anna urodziła Ananiaszowi jedenaścioro dzieci. Czworo z nich – Michał, Jan, Anna i Adelajda – zmarło po urodzeniu, pozostałe rodziły się kolejno w latach 1844 (Ewelina), 1847 lub 1849 (Olga), 1850 (Maria), 1852 (Anna), 1857 (Apolonia), 1858 (Zofia) i na końcu w 1860 r. długo oczekiwany syn Adam. Ananiasz skłonnością do życia towarzyskiego i beztroskim usposobieniem, a Anna gościnnością i talentem muzycznym skupiali w swym domu rodzinę i chętnie tu zjeżdżających sąsiadów.

Życie typowego sarmaty, lubiącego w towarzystwie dobrze zjeść i wypić, duża rodzina i trudne na ówczas układy gospodarcze spowodowały, iż Parycze podupadły. Po 1863 r., tak ze względu na stan finansowy gospodarstwa, jak i prawdopodobnie na konieczność kształcenia dzieci, Rodzie wiczowie przenoszą się na stałe do Mińska i stopniowo sprzedają rodzinny majątek — ziemię, lasy.

Dom w Paryczach był niewielki, drewniany, otoczony drzewami. Ten, do którego przeniesiono się w Mińsku był także zbudowany z drewna, lecz osadzony na wysokiej kamiennej podmurówce. Stał przy zbiegającej w dół ulicy Magazynowej. Miał kilka pokoi, w tym gabinet ojca i pokój z fortepianem. W domu Rodziewiczów mówiło się wyłącznie po polsku, choć urzędowym językiem wprowadzonym w okresie zaborów był rosyjski. Starsze dziewczynki chodziły do miejscowego gimnazjum, młodsze uczyły się w domu i pomagały matce w gospodarstwie. Olga, Maria i Adam wykazywali szczególne zdolności muzyczne, a inne dzieci były z muzyką osłuchane na co dzień.

 

(więcej…)

2. M.Skrzetuski-Wspomnienia o ?.Rodziewiczu (1866?-19.IX.1916 r.)

Dziadek

Pamięci ułana 1 Pułku Ułanów Legionów Polskich, Rodziewicza, poległego dn. 19 września 1916 r. na Wołyniu pod Sitowiczami.

Pierwszy raz zetknąłem się z nim na ćwiczeniach organicyi w „koszarach” przy ulicy Żórawiej. Było to we wrześniu 1915 r. Wiekiem i postawą wojskową odcinał się jaskrawym kontrastem od swych młodocianych towarzyszy. Nazywano go „rosyjskim podoficerem”, co zresztą na pierwszy rzut oka odpowiadało jego zewnętrznemu wyglądowi. Średniego wzrostu, krępy, dobrze zbudowany, trzymający się prosto, o mikołajewskich wąsach, w skautowem ubraniu koloru zielonkawego, wydawał się być intruzem w tem kółku, złóżonem przeważnie z uczącej się młodzieży. Choć pewno już piąty krzyżyk na muskularnych nosił barkach, odznaczał się karnością i bynajmniej nie korzystał wobec swoich komendantów z powagi, jaką nadawały mu jego podeszłe lata. Trudno było dowiedzieć się czegoś o nim, gdyż nikt go nie znał, a pytać wprost nie śmiano.
Wyjechałem w pole i wkrótce zapomniałem o tej ciekawej postaci. Jakież było moje zdziwienie, gdy w końcu sierpnia 1916 r. przyszedł on właśnie do naszego fusrajtarskiego szwadronu, rozłożonego w lesie pod Sitowiczami. Byliśmy wtedy w rezerwie, chwilowo przydzieleni do piątego pułku. Przypomniałem mu się natychmiast i zapytałem o bliższe szczegóły zjawienia się jego. „Nie chcieli mię puścić, ledwie się wyrwałem… Przyjechałem z transportem…” Oto wszystko — dziwne, lecz nie śmiałem wprost pytać o więcej. W polu żołnierz mało interesuje się drugim, mundur demokratyzuje i upodabnia wszystkich.
Dopiero w parę dni potem dowiedziałem się, że pochodzi z Warszawy, nazywa się Rodziewicz, jest żonaty, ma również dzieci. Oczywiście zaraz w pierwszych dniach przylgnęła do niego, powszechnie przyjęta w Legionach, nazwa: dziadka.
„Dziadek” szybko zyskał sobie ogólną sympatyę. Nigdy nie uchylał się od niczego, zawsze chętny do każdej roboty, gorliwie i sumiennie spełniał wszelką „służbę”. Gdy czas wolny pozwalał, rozbierał się do pasa i, wykonywując gimnastyczne ruchy, oblewał piersi zimną wodą. Jak już zaznaczałem, był krzepkiej budowy ciała, o dobrze rozwiniętych mięśniach. Patrząc na niego, zdało się, że śmierć nie może mieć przystępu do tego człowieka, tak bujne jeszcze było w nim życie.
Prócz troski o zdrowie, lubił często leżeć pod drzewem i skrzętnie pisać w swoim pamiętniku. Postać ta, pełna pogody i świadomości, swej roli, wpływała dodatnio na otoczenie, w którem się znajdowała.
W miesiąc potem dostaliśmy odcinek pod temiż Sitowiczami. Było to 19 września. Pluton nasz pełnił służbę. Patrol, do którego należał Rodziewicz, o godz. 5-ej rano zmienił nocną placówkę. Dzień wstawał jasny. Około 10-ej godziny artylerya nasza, na skutek raportu o umacnianiu pozycyi nieprzyjacielskich, zaczęła strzelać w okopy rosyjskie. Ogień trwał godzinę. Brać ułańska wyległa na okopy, by lepiej obserwować granaty, padające po stronie .przeciwnika. Ani jeden strzał nie padł z tamtej strony. Zdało się, że Moskale wymarli. O godz. 11-ej zamilkły armaty. Komendant placówki, patrolowy Morgan, bierze trzech ludzi na ochotnika, między którymi znajduje się Rodziewicz, i podkrada się pod nieprzyjacielskie druty. Zdziwienie ogarnia ułanów; cisza… Idą dalej: okopy puste… Natychmiast śle Morgan meldunek do komendy szwadronu o wynikach patrolu. Podpor. Rylski szybko organizuje wycieczkę; zbiera pluton i marsz pod okopy rosyjskie. Trzeba było widzieć twarze tych ludzi, z jaką szli radością: spieszno im było. Do plutonu po drodze przyłącza się placówka. Idą śmiało—wokół nich cisza. Są pewni powodzenia: „tak z parę granacików między drutami!..” Już są niedaleko… Wtem gruchnęła salwa. Kule biją gęsto, celnie — obsypują formalnie oddział. „Cofać się!” — pada rozkaz. Zbyt są odsłonięci — już dwóch rannych, jeden zabity — znów ranny — oby prędzej! Gotowi wytłuc wszystkich… Trafiony ekrazytówką w szyję, pada Rodziewicz: obu rękoma chwycił się za czapkę i tak pozostał, nie jęknąwszy nawet. Pod gradem kul dwóch kolegów, pełzając na brzuchach, przywlekło go za nogi do okopu. Serdeczny żal ogarnął towarzyszy na wieść o zgonie „dziadka”. Nie chciano wierzyć, by śmierć mogła skosić tego mocarza. Był jak dąb, to też zginął, jak powalony gromem.
Na zakończenie pewien drobny, lecz ciekawy przypadek:
Było to na krótki czas przed fatalnym dniem. Czekaliśmy przed komendą piątego pułku na łopaty: mieliśmy pogłębiać rowy strzeleckie. Narzędzia wydawał nam sierżant Sulkiewicz (pseud. Michał Czarny). Nagle ktoś zwrócił się do Rodziewicza, nazywając go „dziadkiem”. Sulkiewicz, myśląc, że to do niego było skierowane to słowo, zwrócił uwagę młodemu ułanowi, który śmiało mógł być jego synem, na niestosowne zachowanie się jego. Na to Rodziewicz:
— „Ależ, dziadku, nie gniewajcie się — obywatel ten nie was, a mnie tak nazwał. Zresztą… czy my obaj nie wyglądamy na dziadków?”
Sulkiewicz, udobruchany, uśmiechnął się. Nikt nie przypuszczał wówczas, że za
niespełna dwa tygodnie, w jednym dniu, niemal w jednej godzinie, nieubłagane prawo wojny położy na obydwóch „dziadkach” ostatni stygmat śmierci.

M. Skrzetuski.

Źródło: Wiarus 1918, zeszyt 14, mikrofilm 89968 Biblioteka Narodowa w Warszawie

 

3. Kazimierz Rodziewicz – Wschodnim szlakiem

Wschodnim szlakiem

Dziś przedstawiamy historię życia Kazimierza Rodziewicza. Kresowiaka z krwi i kości, który w czasie wojny służył w łączności, zaś zaraz po jej ukończeniu osiedlił się wraz z rodziną w Szczytnie.

Kazimierz Rodziewicz prezentuje album z przywołującymi wiele wspomnień zdjęciami

 

NA WOŁYNIU

 

Kazimierz Rodziewicz urodził się 20 czerwca 1926 roku w miejscowości Skurcze w powiecie łuckim (gałąź Skurcze II). Była to spora wieś, w której zamieszkiwało około 70 rodzin polskich. Tam ukończył siedem klas szkoły podstawowej. Miał pięć sióstr i jednego brata. Jego rodzice posiadali niewielkie 17-hektarowe gospodarstwo, które zapewniało byt całej rodzinie. W 1939 roku na tereny wschodnich ziem polskich wkroczyła Armia Czerwona. Siedmiu osadników wojskowych zamieszkujących Skurcze, zostało aresztowanych przez NKWD i wraz z rodzinami wywiezionych do Archangielska. Później nastał czas okupacji niemieckiej. Jej skutki dla miejscowych nie były jednak zbyt dotkliwe. Dni mijały spokojnie, czas zajmowała głównie praca na gospodarstwie. W roku 1943 zaczęły po okolicy grasować bandy UPA. – To były straszne czasy. Sąsiad sąsiada zabijał. W skład oddziałów UPA wchodzili mieszkańcy pobliskich miejscowości. To nie byli obcy ludzie – mówi Kazimierz Rodziewicz. Bojówki UPA splądrowały nieodległe miejscowości, takie jak Andrzejówka czy Nieświeć. Skurcze na szczęście uniknęły najazdu do momentu, aż większość mieszkańców uciekła przed nadchodzącymi w 1944 roku Rosjanami. Mieli szczęście, bo tego samego dnia, gdy nocą dochodzili do Łucka zobaczyli łuny ognia roztaczające się nad Skurczami. Bojówki UPA dokonały tam totalnego zniszczenia i wymordowały pozostałych mieszkańców. – Gdy miejscowość zajęli Rosjanie, wybrałem się do Skurcz. W studni w moim gospodarstwie znaleziono siedem ciał – opowiada pan Kazimierz.

Z ŁUCKA DO SUM

W marcu 1944 r. Łuck zajęli Rosjanie. Jedną z pierwszych decyzji było zarządzenie mobilizacji. Na słupach pojawiły się plakaty w języku polskim i rosyjskim. Obowiązkowi mobilizacyjnemu podlegali wszyscy, którzy ukończyli 18 lat.
– Mnie się udało. Tuż po wkroczeniu wojsk radzieckich, przeprowadzili oni rejestrację mieszkańców a ja jako rok swoich urodzin podałem datę 1927. Tym sposobem byłem za młody na służbę.
W niedługim jednak czasie wydano dekret, który nakazywał zgłoszenie się rocznika 1927 do podjęcia obowiązkowych prac na rzecz wysiłku wojennego. Pan Kazimierz przydzielony został do transportu jadącego do fabryki czołgów w oddalonym o kilka tysięcy kilometrów na wschód Czelabińsku. Zgłosił się na odprawę, gdzie wraz z innymi towarzyszami wsiedli do przydzielonych wagonów towarowych. Podróż miała potrwać wiele dni. Jako że straż wartownicza nie była zbyt liczna i nie za bardzo przykładała się do swoich obowiązków, część z nich postanowiła podjąć próbę ucieczki. W okolicach miejscowości Konotop, pociąg zatrzymał się przy rozwidleniu torów. Był środek nocy. Uznali, iż będzie to doskonały moment na ucieczkę. Wyskoczyli z wagonów i z pomocą mapy rozpoczęli marsz ku najbliższej stacji. Razem z panem Kazimierzem uciekło 12 osób. Celem ich podróży była miejscowość Sumy, gdzie znajdował się sztab wojska polskiego.

NIEOCZEKIWANY CHRZEST BOJOWY

Dzieliła ich jednak od niego dosyć duża odległość, którą postanowili pokonać pociągiem. Na najbliższej stacji, do jakiej dotarli, czekali na pociąg ponad 14 godzin. Podróż powoli jadącym składem mijała spokojnie. Jednak idylla została nagle przerwana.

 

Zdjęcie z czasów pobytu jednostki w okolicach Sawina

Zdjęcie z czasów pobytu jednostki w okolicach Sawina

 

Na jednej ze stacji trwało silne bombardowanie. Cały teren był oświetlony racami zrzucanymi przez niemieckie samoloty. Nie zastanawiając się wyskoczyli z wagonów, uciekając w stronę lasu. Raz po raz powietrze rozrywały głośne wybuchy zrzucanych bomb. Pociągi manewrowały, próbując uniknąć trafień. Jeden z wagonów wiozących ropę wyleciał w powietrze, a wieziony przez niego ładunek rozlał się i zapalił, tworząc rozległe morze ognia. Bombardowanie ustało dopiero po kilku godzinach. – Gdy nad ranem wróciliśmy na stację do naszego pociągu, zobaczyliśmy jak wielkie zniszczenia spowodowało bombardowanie. Gdy już wsiedliśmy do swoich wagonów okazało się, że brakuje dwóch towarzyszy jadących z nami. Dalsza część podróży minęła już bez większych utrudnień. Gdy wysiedli na dworcu w Sumach, zaraz przy budynku stacyjnym zauważyli wywieszoną wysoko na maszcie flagę biało-czerwoną. W pobliskim namiocie służbę pełnił polski podoficer, który przyjął ich bardzo ciepło. Następnego dnia udali się do rosyjskiej komisji rekrutacji, aby otrzymać skierowanie do oddziałów wojska polskiego. Po kilku dniach postoju pan Kazimierz otrzymał mundur i skierowanie do miejscowości Terny. Tam, w byłym majątku gospodarstwa rolnego w specjalnie przygotowanych chlewikach, został zakwaterowany.

RADIOTELEGRAFISTA

Kilka dni później wysłano go na trzymiesięczne szkolenie radiotelegrafistów. Zajęcia prowadzone były przez rosyjskich oficerów, którzy objaśniali tajniki działania radiostacji, uczyli przekazywania meldunków, a także alfabetu Morse`a. Po zakończeniu kursu w sierpniu 1944 roku słuchacze przewiezieni zostali do Chełma. Tam wszyscy przeszli egzaminy. Pan Kazimierz otrzymał stopień kaprala i trafił do 1. Brygady Drezdeńskiego Korpusu Pancernego. W owym czasie stacjonowała ona w rejonie miejscowości Sawin. W okolicznych lasach zorganizowano obóz, w którym jednostki przebywały aż do marca 1945 roku. Przez ten czas mieszkali we własnoręcznie zrobionych ziemiankach. Dni mijały powoli. Większość czasu pochłaniały codzienne ćwiczenia. – Ogólnie nie było źle. Wprawdzie czasami chodziłem głodny, często jednak udawało się wymienić trochę tytoniu na suchary, ze starszymi żołnierzami. Oni nie bardzo mogli jeść twarde suchary.

SZLAKIEM BOJOWYM

W marcu 1945 roku jednostka otrzymała rozkaz wyjazdu. Po załadowaniu sprzętu do transportu kolejowego wyruszyli w dziesięciodniową podróż do Leszna. Następnie szlak bojowy zaprowadził 1. brygadę aż w okolice Drezna. Wtedy dokonany został zwrot w rejon Budziszyna. W miejsce ofensywy niemieckiej Grupy Armii „Środek” feldmarszałka Schornera, której zamiarem było dotarcie spod Sudetów do Berlina i wspomożenie miasta w walkach z Rosjanami. Siły niemieckie zostały powstrzymane. Miejscem służby pana Kazimierza był głównie samochód łączności. Do jego zadań należało przekazywanie wiadomości z i do dowództwa oraz stałe utrzymywanie łączności z dowództwem. Zaraz po zakończeniu wojny żołnierze 1. brygady przerzuceni zostali w okolice Tarnowskich Gór. W czerwcu 1945 roku pana Kazimierza przydzielono jako plutonowego do MON-u. Przeniesiono go do Warszawy. Jego służba nie trwała zbyt długo. Po trzech miesiącach został zdemobilizowany. Przyczyną był… zbyt młody wiek. Zgodnie z powojennymi przepisami, w wojsku mogły służyć osoby które ukończyły 21. rok życia. Z korespondencji ze swoją rodziną dowiedział się, że najbliżsi przebywają w Szczytnie. Tam też i on skierował swoje kroki. Jak się okazało, w Szczytnie znalazło miejsce dla siebie jeszcze pięć znajomych rodzin spod Łucka. Przez pierwsze miesiące imał się wielu prac. Później znalazł zatrudnienie w przedsiębiorstwie budowlanym. Resztę swojego życia zawodowego związał z miejskim handlem detalicznym. W latach 90. awansowany został do stopnia porucznika. Do dziś mieszka w Szczytnie przy ulicy Suwalskiej.

ODZNACZENIA m.in.
Krzyż Kawalerski
Brązowy Krzyż Zasługi
Medal „Za udział w walkach o Berlin”
Medal za Odrę, Nysę, Bałtyk

Łukasz Łogmin/fot. Ł. Łogmin, archiwum rodzinne K. Rodziewicza

Żródło; Kurier Mazurski (11/10) 24.03.2010 r.

 

4. Czesław Noniewicz – Za Wilnem, rozdział To miało być gniazdo…

To miało być gniazdem

Miejscowość Łoza w przeszłości posiadała oficjalną nazwę Nowy Dwór i należała do majątku Punżany. Później utrwaliła się nazwa Łoza. Z pytaniem o Łozę zwróciłem się do pani Ireny Słabkowicz, wnuczki przedwojennego właściciela tego folwarku. Odpowiedziała obszernym listem, którego fragment warto przytoczyć.

Dziadek mój, jak się zdaje był człowiekiem nieco lekkomyślnym i marzycielem. Podobnie nie liczył się z surowymi wymaganiami rzeczywistości, gdy nabył część Łozy. Gospodarowanie się zaczynało niemal od zera. Był czas, że Joanna Rodziewiczowi – Gosia, jak ją zwał małżonek – sama krzątała się przy inwentarzu i piekła wielkie sterty blinów, które stanowiły podstawę wyżywienia. Na jednym ze zdjęć rodzinnych widzimy ja jako 50-letnią kobietę z rozdętą szyją chorobliwie nalaną twarzą i spuchniętymi stopami. Ale za cenę jej zdrowia, dzięki gospodarności i oszczędności oraz wytężonej pracy rządcy Tomasza, Łoza stała się tym, czym być miała, to znaczy sprawnie funkcjonującym i przynoszącym dochód mająteczkiem, miłym miejscem wakacyjnych spotkań rodzeństwa.

Piotr Rodziewicz, właściciel Łozy, podobnie jak Aleksander Rodziewicz, który osiadł w Pryciunach, pochodził z miejscowości Podobce koło Bujwidz. W Podobcach, niedużej, bo liczącej 8-10 domów wiosce, znajdowały się dwa domy ze wsi, bowiem żył i pracował w mieście. W okresie międzywojennym prowadził on biuro podań w Wilnie przy Wielkiej Pohulance, tuż przed teatrem. Rodziewiczowie wynajmowali całe piętro okazałej kamienicy i prowadzili tam również pensjonat. Jednakże, gdy nadarzyła się okazja, kupiono ziemię w Łozie, która sąsiadowała z miejscowością Podobce.

Mówi Wanda Klubińska, najmłodsza córka Piotra Rodziewicza:
Ojciec kupił ziemię od Stabrowskiego w 1926 roku. Było tego 34 hektary, zaś w roku 1938 również od Stabrowskiego dokupił 36 hektarów. Na kupionej ziemi znajdowały się bardzo skromne zabudowania – tylko chłopska chata i chlewik. Budowanie ojciec rozpoczął od renowacji i rozbudowy chłopskiej chaty, bowiem gospodarstwo prowadziła mama i musiała gdzieś mieszkać. Właściwie kupno ziemi było zrealizowanym marzeniem mojej mamy i ona gospodarowała. W prowadzeniu gospodarstwa pomagał Tomasz Gregorowicz, zarządca. Dom był wciąż powiększany, a tuż przed wojną powzięto decyzję wybudowana nowego domu, nawet zgromadzono budulec. Moja mama, z domu Podlecka, pochodziła ze Świętnik. Rodzice pobrali się przed rokiem 1907, gdyż w tym właśnie roku urodziła się moja najstarsza siostra Stanisława, zaś w 1909 roku Maria, a Paweł w roku 1911. Dzieci uczyły się w Wilnie. Najstarsza ukończyła Gimnazjum Nazaretanek i poszła na geografię w USB. Geografii nie ukończyła, bo wyszła za mąż i wyjechała do Gdyni – mąż zawodowo był związany z morzem. Maria uczyła się u Nazaretanek, lecz później została przeniesiona do innego gimnazjum. Wstąpiła na medycynę USB, zaś po ukończeniu była rok na stażu, a następnie niecały rok (do wybuchu wojny) lekarzem w Święcianach. Tam poznała przyszłego męża, też lekarza, który był starszym kolegą z Uniwersytetu. Pobrali się w Wilnie i podczas wojny pracowali oboje w Niemenczynie. Mój braciszek Paweł ukończył Gimnazjum Słowackiego, chociaż szło mu to z trudem, i wstąpił na rolnictwo USB. Kierunku tego nie ukończył z powodu wojny. Ja zarówno podstawówkę jak też gimnazjum miałam w Wilnie. Było to gimnazjum Nazaretanek. Wojna przerwała moją edukację.

Miejscowość Łozy tonęła w lesie. Oprócz domu Rodziewiczów był tam jeszcze domek Butkiewicza, któremu Stabrowski sprzedał dwa hektary ziemi. Las pochodził do Łozy z trzech stron. Od strony Korejwiszek był to las wysokopienny, zaś w kierunku Punżan ciągnął się teren podmokły, bagienny. Droga do Tautuliszek też szła przez las. Warunki naturalne, a być może też inne okoliczności sprawiły, że w czasie wojny Łoza stała się gniazdem akowców. Było to główne siedlisko 4-tej Brygady „Ronina”.

Łoza przypominała obóz warowny. Od rana do późnej nocy zjawiały się lub opuszczały ją formujące się drużyny i plutony. Cały folwark państwa Rodziewiczów był w posiadaniu sztabu brygady. Naturalnie za zgodą seniora roku, który brał żywy udział w naradach dowódców…Do stołu zasiadało zazwyczaj kilkanaście osób. Pani domu i jej starsza córka troiły się, by niczego nie zabrakło miłym gościom. Wandeczka, najmłodsza latorośl, pomagała niewiastom, lecz czyniła to trochę z przymusu. Zamiast biegać do kuchni po gorące dania – krążyła wokół stołu. Chciała być podziwiana przez młódź kawalerską.. Do wszystkich miała zalotny uśmiech, bez względu na szarżę i stopień funkcyjny. Może tylko panów oficerów traktowała z nieco większym szacunkiem i powagą. Wiadomo – byli rodzynkami wśród partyzanckiej braci.

Folwark Łoza przed wojną był szykowany ogromnym nakładem sił i środków państwa Rodziewiczów jako gniazdo rodzinne. Dom prawdopodobnie stałby się przedmiotem troski i dumy kolejnych jego spadkobierców. Pierwszym spadkobiercą byłby Paweł, a lubił krzątać się przy gospodarstwie i wybrał rolnictwo za przedmiot swego doskonalenia zawodowego. Wojna przekreśliła to wszystko. Zaprzysiężony w AK, musiał uciekać z Wileńszczyzny. Zginął w PRL na tak zwanych ziemiach odzyskanych.

 

Siedzą: w środku para młoda – Stanisława Rodziewiczówna i Kazimierz Siwicki, obok Jerzy Rodziewicz z Pryciun. Wśród stojących: Maria Rodziewiczówna (pierwsza z prawej) Ludwika Rodziewiczówna z Pryciun (trzecia z lewej) Paweł Rodziewicz (czwarty z lewej)

Fragment książki Czesława Noniewicza „Za Wilnem”.Towarzystwo Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej – Bydgoszcz 2002 r.

 

5. Ewa Higersberger – Przyczynek do wspomnień o dr. Franciszku Rodziewiczu…

Ewa Higersberger

Przyczynek do wspomnień o dr. Franciszku Rodziewiczu

Był rok 1944, rok Powstania Warszawskiego, rok nadziei na wyzwolenie i na zakończenie okupacji hitlerowskiej. Mieszkaliśmy na Saskiej Kępie z Ojcem, Matką i Siostrą Wieści o zbliżającym się froncie skłoniły Rodziców do podjęcia decyzji o przeniesieniu się do lewobrzeżnej Warszawy, do przyjaciół, na ul. Wspólną 10. Matka postanowiła pojechać na Saską Kępę, do naszego mieszkania na Berezyńskiej by zabrać jeszcze trochę rzeczy. Był to dzień l sierpnia. Wybuchło Powstanie. Matka nie mogła już do nas wrócić. Można sobie wyobrazić Jej rozpacz i obawę o pozostawione u przyjaciół córki. Pod koniec sierpnia, gdy dowództwo Powstania przeniosło się do Śródmieścia, nasiliły się bombardowania i życie koncentrowało się w piwnicach. Ojciec mój zmarł 19 września. Pod koniec września zachorowałam na czerwonkę. Po kapitulacji przyjaciółka Rodziców wyszła z Warszawy zabierając młodszą o 3 1/2 roku Siostrę. Mnie powierzyła służącej, która miała zaopiekować się mną i odprowadzić do powstańczego szpitala. Zostałam sama w piwnicy, skąd zabrali mnie przygodni ludzie do szpitala. Wkrótce okazało się, że szpital ma być zlikwidowany, a chorzy ewakuowani Wielu chorych nie było w stanie chodzić. Dano im wybór: albo spróbują piechotą udać się do zbiorczego szpitala powstańczego, skąd będą ewakuowani poza Warszawę, albo udadzą się do ad hoc zorganizowanego szpitalika przy ul. Chopina. Nie byłam w stanie poruszać się o własnych siłach. Zaniesiono mnie na Chopina. Ciężko chorą 11-letnią dziewczynkę przyjął dr Franciszek Rodziewicz i Jego żona Anna Aniceta. Zaopiekowali się mną, jak córką. Sami nie mieli dzieci. W szpitaliku było około 30 chorych, wśród których spotkałam między innymi znajomych mych Rodziców. Dr Rodziewicz zastosował wobec mnie „końską** kurację. Oprócz wody nie mogłam wziąć do ust żadnego jedzenia. Chorzy użalali się nade mną, próbowali częstować mnie po kryjomu czymś skromnym do jedzenia. Pan Doktor i Jego żona pilnowali mnie nieustannie. Dzięki tak drakońskiej kuracji i konsekwentnemu postępowaniu przeżyłam i wyzdrowiałam. Przez cały październik szpitalik działał, z sąsiednich opuszczonych domów przynoszono znalezione jedzenie. Pojawiali się żołnierze Wermachtu, odnoszący się do chorych, a szczególnie do mnie – dziecka ze zrozumieniem tragicznej sytuacji. Częstowali papierosami, czekoladą. Taka sytuacja, zdawało się stabilna, trwała do końca października. Po l listopada Niemcy zaczęli systematycznie podpalać i niszczyć dzielnicę. Z osób, które były w miarę sprawne dr Rodziewicz organizował grupy do gaszenia pożarów. Ściany szpitalika rozgrzewały się niebezpiecznie od płonących sąsiednich budynków. Huk przy wysadzaniu w powietrze domów i pożary powodowały, że pianina i fortepiany, których było sporo w domach zamożnych mieszkańców pobliskich domów, grały niesamowitą symfonię kończącą się wystrzałami strun niszczonych przez płomienie instrumentów. W połowie listopada Niemcy zadecydowali o ewakuacji szpitalika. Podstawiono ciężarówki i chorzy ze swym skromnym dobytkiem zostali wywiezieni poza Warszawę. Niemcy zaproponowali pozostanie w Warszawie pp. Rodziewiczom, mnie i p. Kołodziejskiemu. Gdy odmówili, Niemcy zaproponowali oddanie do dyspozycji wagonów kolejowych dla zabrania ruchomości szpitalika i własnego. Dr Rodziewicz odmówił, gdyż twierdzi], że skoro Jego podopieczni mogli zabrać tylko swój osobisty dobytek, to On tez tak uczyni.
Przenieśliśmy się do Żyrardowa. Tam zastało nas wyzwolenie. Potem dowiedziałam się, że moja Matka szukała mnie, trafiając nawet do Krakowa, do siostry p. Anny. Przywiązaliśmy się do siebie – pp. Rodziewiczowie i ja. Wprawdzie dr Rodziewicz namawiał moją Matkę aby pozostawiła mnie u nich na stałe, ale zarówno dla Matki, jak i dla mnie była to propozycja nie do przyjęcia. Rozstawaliśmy się z bólem, jak Rodzice z córką. Wiedzieliśmy, że nasze kontakty się nie skończą i rzeczywiście, do śmierci obydwojga pp. Rodziewiczów byli Oni i dla mnie i dla mojej Matki, jak najbliższa rodzina.
Podczas okupacji dr Rodziewicz pracował w Szpitalu Ewangelickim graniczącym z gettem Przez szpital przerzucano paczki dla Żydów, pomagano Żydom w przechodzeniu na stronę aryjską.
Po wojnie dr Rodziewicz otrzymał propozycje zajęcia wysokiego stanowiska w służbie zdrowia, ze wszystkimi płynącymi z tego korzyściami Warunkiem było wstąpienie do partii. Zdecydowanie odmówił, pozostał w Żyrardowie, mieszkał w niezwykle ciężkich warunkach ale nie sprzeniewierzył się swoim przekonaniom. Był niezwykle cenionym przez pacjentów i współpracowników. Zawsze serdeczny, dbały, życzliwy. W latach powojennych, kiedy wielu pacjentów narzekało na lekarzy, pacjenci dr Franciszka Rodziewicza wyrażali swoje uznanie dla Niego na łamach prasy podając Jego osobę jako wzór człowieka i lekarza. W piśmie pracowników służby zdrowia „Służba Zdrowia” z dnia 7 lipca 1974 r. grono przyjaciół opublikowało wspomnienie, którego fragment przytaczam: „Odszedł lekarz niezwykle sumienny, nestor polskiej dermatologii, najlepszy Kolega i Przyjaciel Ci, co Go znali, będą Go wspominać ze wzruszeniem”. W warunkach rodzinnych i domowych był człowiekiem patriarchalnym Bez mała „domowym tyranem”. Decyzje należały wyłącznie do Niego, On decydował o ubraniu żony, o Jej kapeluszach. Nie pozwalał nawet ubierać się w to, co Żona sama sobie kupiła. Niezwykle rzadko godził się na wyjścia Żony bez Jego asysty. Trzeba podkreślić, że był mężem bardzo troskliwym i kochającym. Stanowili niezwykle zgodne i kochające się małżeństwo.
W towarzystwie niezwykle dowcipny, wykazywał się wielką erudycją, znajomością sztuki, muzyki. Młodych rozmówców wprawiał czasami w zakłopotanie „egzaminując” z języków obcych. Władał przecież francuskim, niemieckim, angielskim i rosyjskim. Potrafił rozmawiać na każdy temat zarówno z młodzieżą, jak i z dorosłymi i na każdy niemal temat miał coś konkretnego do powiedzenia. Rzadko spotyka się ludzi o tak szerokich zainteresowaniach i wiedzy. A gdy czuł niedosyt swej wiedzy w jakiejś dziedzinie, zaraz po rozmowie próbował uzupełnić swe wiadomości. Dr Franciszek Rodziewicz pozostaje w mej pamięci jako wspaniały Człowiek, prawy, erudyta o wielostronnych zainteresowaniach, świetny lekarz mający zawsze na pierwszym miejscu dobro pacjenta.

 

6. Czesław Sawicz – Fragment V – rozdziału książki „Wileńszczyzna 1919-1939”

Fragment V – rozdziału książki Czesława Sawicza „Wileńszczyzna 1919-1939”

Krążył szatan po nieszczęsnej Ziemi Wileńskiej i tam gdzie diabelskie kopyto stanęło na ziemi, tam było nieszczęście, tam była krew i łzy.Kto jadąc szosą północną Wileńszczyzną z Brasławia do Szarkowszczyzny mijając miasteczko Jody niech spojrzy na prawo, tam rozlega się wielokilometrowa kraina nazwaną dziś rezerwatem przyrody. Kiedyś kraj ten pełen ukwieconych łąk i przepięknych ciemnych borów, a powietrze przepełnione było śpiewem ptaków i cichym, dyskretnym brzęczeniem pracowitych pszczół i konkuru-jących z nimi trzmieli. Piękno tak jakby pozostało, ale jest to piękno smutne – żałobne. Można tu zbierać dorodne grzyby, na zamszonych podłożach leśnych przesięków pełno jest żurawin, już w kwietniu leżą ładnie opłukane topniejącym śniegiem i kuszą swą wielkością grona i czerwienią, jasną i czystą jak krew. Ginęli tu ludzie. Ginęli Polacy, Białorusini i Żydzi, a może i wielu innych, których śmierci już nikt nie odnotował. Ginęli tu ludzie, zniknęły też całe wsie, dworki i zaścianki. Palili i niszczyli wszyscy. Niemcy i Rosjanie, bandyci i partyzanci. Niszczyli wszyscy komu ta ziemia była niewygodną, a ludzie stanowili zagrożenie, bądź byli niepotrzebni. Skupmy więc uwagę na tym skrawku ziemi, który może być reprezentatywny dla całego regionu. Tu z powierzchni ziemi zniesione zostało życie, uczyniono pustynię. Zniknęły niekiedy od wieków zamieszkałe tu rody polskie: Rodziewiczów, Zakrzewskich, Łopacińskich, Pierożyńskich, Czerniawskich, Arciszewskich, Kondratowiczów, Sawiczów, Chotkiewiczów, Polehoszków, Wereszczaków, Kozłowskich, Jankunów, Bielińskich, Pawłowskich, Zgierskich, Stankiewiczów, Moczulskich, Mickiewiczów, Ławrynowiczów, Pietkiewiczów, Lenkiewiczów, Kuncewiczów, Misztoltów,. Każda z tych rodzin przeżyła własny dramat… Każda z tych rodzin ma własną historię, historię ognia, krwi i więzienia, bądź śniegów syberyjskich. Zbrodniarze zacierali ślady zbrodni w różny sposób. Dzisiaj nie można odtworzyć dramatycznych dziejów tego nieszczęsnego zakątku tej ziemi Wileńskiej. Zbrodniarze skutecznie zadbali, by ziemia ta stała się pustynią – uroczyskiem. A ludzie, którzy przeżyli, rozproszyli się po świecie, zachowują dla siebie dramaty swych przeżyć. Kazano im milczeć, aż do utraty pamięci. W tych warunkach wciąż brak jest materiałów, a zwłaszcza udokumentowania pamiętnych wydarzeń. Być może w przyszłości zajmą się tym historycy przy pomocy swego instrumentarium profesjonalnego i dokumentów, które chyba kiedyś staną się dostępne. Jak dotychczas pozostaje więc tylko posłużenie się przykładami, i to tylko tymi najbardziej typowymi pamiętnikami osób, którym na szczęście udało się przeżyć i zachować w pamięci gehennę tamtych lat.

Czesław Sawicz – Wileńszczyzna, 1919-1939

Wydawnictwo PPUH „Veris” Marzena Stachowicz, 2003 r.

 

7. Janina Rodziewicz – Pamiętnik z Hagi, fragment rekopisu z Biblioteki Narodowej.

Janina Rodziewicz

Pamiętnik z Hagi

18 października 1939 r.

 

Dziennik? Tygodnik chyba? Czyż można się zdobyć na spokojne, codzienne notowanie wypadków gdy przerastają one pojęcia ludzkie? Bo czyż można pojąć fakt, że Polska, jako niezależne, wolne, potężne państwo już w tej chwili nie istnieje? Że ją musimy na nowo zdobywać, na nowo o nią walczyć, na nowo ją tworzyć? Dwadzieścia lat – pół życia jednego pokolenia. Żyją jeszcze w pełni sił ci, co ją stworzyli. Młodzieżą są ci, co w wolnej się urodzili, i już jej niema. Ani pojąć, ani wyobrazić sobie tego nie można.
Czyja wina? Historia może kiedyś powie. Dziś nie zdoła i nie wyda sądu nikt. I premier nasz sąd przekazuje historii. My przetrwać musimy, i zdobyć ją znowu i odbudować i… zemścić się, ach zemścić się przede wszystkiem, krwawo, jak najkrwawiej.
Chyba nikomu z nas, ani mężczyźnie ani kobiecie nie drgnęłaby ręka, gdyby można było stanąć oko w oko z jakimś Niemcem. Za każdą kroplę polskiej krwi, za każdą cegłę zburzonego domu, za każdy strzęp spalonej strzechy, za każdą łzę polskiego dziecka – zemsta, zemsta. A tymczasem my tu siedzieć musimy bezczynnie, bezradnie czekać i trwać. A nasi aljanci? Słów dotrzymali, wojnę wypowiedzieli i dotąd na tem się kończy. Parę zatopionych statków, kilkanaście zestrzelonych samolotów, pukaniny z armat. Cały strach ogarnia, a jeśli nas wykiwają, jeśli dojdą do porozumieniami z Hitlerem, co z nami będzie? Na marne pójdą te ofiary, na marne krew, na marne gruzy Warszawy. Boże, Boże, co tam się dzieje, co dzieje? Z opisów gazet, przerażające rzeczy.
Głód, zima, choroby, ruiny miasta, gruzy, nędza, śmierć. I nic pomóc nie można, ani ratunku dać, ani słowem pocieszyć, nie mam sił pisać nie mogę myśleć, a łez nam już brak, a płakać nie wolno…

 

8. Aleksandra Ziółkowska – Boehm – fragment książki Z miejsca na miejsce

Aleksandra Ziółkowska – Boehm

Z miejsca na miejsce

Sierpień, 1939 r.

 

Roman Rodziewicz na zaproszenie sióstr przybył do Siedlec, skąd razem pojechali do Warszawy. Odwiedzali nocne lokale, zachwycali się feerią świateł, bawili się. Ówczesna Warszawa go urzekła. Wrażenia z pierwszych odwiedzin piętnaście lat temu, kiedy objechawszy statkiem wszystkie portowe stolice świata powrócił do kraju, zatarły się. Rodzeństwo pojechało dalej do Brześcia nad Bugiem odwiedzić wuja Romana Kuleszę, kapitana broni pancernej. Roman zaprzyjaźnił się z adiutantem generała Kleeberga, rotmistrzem Janem Michałowskim, który wraz z wujem i zgłaszającym swą pomoc generałem chciał ściągnąć Rodziewicza do czołgów. Wszędzie wokół mówiło się o wojnie, że wybuchnie niebawem. Panował nastrój podniecenia – to okres szybkich decyzji, gwałtownych poczynań.
Roman miał ochotę na przejście do czołgów, ale okazało się, że na wszystko już za późno – wybuchła wojna. Rodzeństwo wróciło do Siedlec. Pełna mobilizacja. Radio nadawało: Uwaga, uwaga, nadchodzi… Na pożegnanie Zofia zawiesiła mu na szyi przywieziony kilka tygodni wcześniej z Lourdes medalik. Z jednej strony widniała Matka Boska, z drugiej święta Bernadetta. Prosiła, by się z nim nie rozstawał. Z medalikiem tym przyjdzie mu przeżyć wiele ciężkich chwil, a po latach będzie go trzymał jak relikwię.
Odprowadzony przez siostry na stację kolejową pojechał do Wołkowyska, gdzie stał szwadron zapasowy jego pułku. Na miejscu spotkał Józefa Alickiego. Znał go wcześniej z ćwiczeń z 4 Pułku Ułanów Zaniemeńskich w Wilnie. W lipcu 1939 roku, w dniu święta pułku, razem byli odznaczeni. Polubili się, zaprzyjaźnili, rozstając – przyrzekli sobie być razem, o ile wieści o zbliżającej się wojnie okażą się prawdziwe. Teraz otrzymują broń, umundurowanie, odbywają lekkie ćwiczenia. Roman poznaje nowych oficerów. Między innymi Karpińskiego, Kozakiewicza, Urbankiewicza, z którymi przyjdzie mu dzielić los w oddziale majora Dobrzańskiego. Na trzeci dzień przychodzi rozkaz, żeby wymaszerować z Wołkowyska w stronę Białegostoku. Zatrzymują się w oddalonej kilka kilometrów od miasta wsi Jaźwa. Następnego dnia jest nalot na Wołkowysk. Roman zostaje dowódcą plutonu obrony przeciwlotniczej. Wszyscy, także zgłaszająca swą pomoc ludność cywilna, kopią rowy. Nadlatują samoloty niemieckie i zrzucają bomby. Zrujnowany zostaje kościół i kilka kamienic. Roman zbiera pluton – na jego polecenie żołnierze kładą się strzelają do nadlatujących falami samolotów. Byli wyposażeni w jeden cekaem, dwa erkaemy i kawaleryjskie karabiny kbk. Żadnego samolotu nie strącili, mogli zaś tylko spowodować akcję odwetową. Za to samowolne strzelanie Rodziewicz otrzymał swój pierwszy w czasie wojny raport karny.
Po marszu w stronę Białegostoku zawracają, idą w kierunku Grodna. W miejscowości Hołynka dowiadują się, że Armia Czerwona przekroczyła granicę Polski. Roman widzi porzuconą przy drogach broń, sprzęt wojskowy. Ogarnia go uczucie wstydu, beznadziejności, rozpaczy. Nie chce wierzyć, że zbliża się koniec wolności. Z Kołynki kierując się na Wilno, mijają Grodno, po czym po trzydziestu kilometrach zawracają znowu na Grodno. Zatrzymują się w Ostrynie. Roman spotyka majora Henryka Dobrzańskiego, dowódcę 102 Rezerwowego Pułku Ułanów. Idą w kierunku Grodna oddalonego o dwanaście kilometrów od Ostryny. Zbliża się wieczór. Wchodzą do miasta. Widzą łuny pożarów, słyszą strzały. Na ulicy Orzeszkowej stoi spalony czołg, w zaschniętej kałuży krwi leży trup żołnierza. Jest noc, oglądają to w świetle latarń. Idą dalej, napotykają raz po raz trupy żołnierzy. Robią wypady, niszczą gniazda rebelii, likwidują każdego, kogo spotykają z bronią w ręku. Po dwudziestu czterech godzinach przychodzi rozkaz, żeby wycofać się w Kanał Augustowski.

 

9. Janina Barbara Michalik (z d.Rodziewicz) – Syberyjskie wspomnienia (fragment)

Janina Barbara Michalik

Syberyjskie wspomnienia

W sobotę 21 czerwca 1941 r. gdzieś koło południa ruszył transport. Jeszcze dzisiaj słyszę ten straszny płacz, szloch, krzyk wstrząsający całym wagonem, rozsadzającym wprost jego ściany i dach. Wreszcie ktoś zaintonował: Pod Twoją obronę… i powoli nastąpiła cicha rezygnacja.
Rano 22 czerwca 1941 r. – w niedziele, na dworcu w Mińsku zobaczyliśmy przez kraty płaczące kobiety. Na następnych stacjach to samo. Zaczęły się domysły. Wreszcie, zdaje się w Kujbyszewie, po raz pierwszy wyprowadzono pod konwojem naszych dwóch mężczyzn po wodę i jeden z nich zdobył przy tym gazetę.
Upewniliśmy się – w o j n a !. Niemcy napadli na Związek Radziecki. Pociąg gnał jak szalony. Czasami tylko zatrzymywaliśmy się dla nabrania wody i bodaj dwa razy tylko w czasie dwutygodniowej chyba jazdy (dokładnie określić nie potrafię) dostaliśmy chleb.
Synka nie mogłam ani wykapać, ani uprać pieluch. Butelka wody na dobę !!. Dziecko karmione trochę piersią, dokarmiane moczonym chlebem, ssanym przez szmatkę, lub cukrem, surowym mlekiem, które czasem udawało się zdobyć na stacjach. Z zakratowanego okienka wagonu spuszczało się na sznurku butelkę z wciśniętym banknotem i wyciągało nalane mleko. Konwojenci nie reagowali. Na gotowanie nie było żadnego sposobu. Mieliśmy prymus i gdyby pociąg chociaż na trochę się zatrzymywał, można byłoby coś zagotować. Niestety – poganiała wojna, pociąg rwał jak szalony, strasznie trzęsąc nami i wagonami.
Dziecko żyło wbrew logice, rozsądkowi i medycynie. Raz tylko, w połowie drogi mniej więcej, pociąg stanął w stepie – pozwolono wyjść. Moje serdeczne opiekuńcze panie zorganizowały kąpiel dla synka. Zagrzały na prymusie wodę, zasłoniły kocami kąt na pryczy i w niewielkiej misce wymyły chudziątko. Jedyny zabieg w czasie paru tygodni podróży. Katastrofalne żywienie niemowlęcia i równie katastrofalne warunki higieniczne, fatalnie zaczęły się odbijać na zdrowiu maleństwa. Całe dnie niespokojne, rozpaczliwie płaczące, na ciałku pojawiły się sterczące guzki – wrzody.
W dniu 24 czerwca 1941 r. – św. Jana – syn został ochrzczony z wody – po prostu, w wagonie. Matką chrzestną została Eugenia Iwanicka, ojcem pan Pięta z sąsiedniej pryczy, którego imienia już nie pamiętam. Szybko zostaliśmy z nim i jego rodziną rozdzieleni. Pamiętam, że miał synka, ciut więcej niż rocznego – Wojtusia i dwie dziewczynki, i jak wszyscy płakali, gdy pociąg mijał ich dom i pola, położone blisko torów. Sama, do dzisiaj widzę ich mijaną ojcowiznę. Pani Iwanicka umarła w 1982 r. w Górze Śląskiej – w 2005 r. w maju byliśmy na Jej grobie. Żałosne chrzciny w wagonie, za kratami zamiast projektowanej uroczystości po przyjeździe do rodziców – w dzień imienin mojego ojca – Jana.
Synek dostał imiona; Zbigniew – Jan. Pierwsze – na pamiątkę ukochanego przez całą rodzinę siostrzeńca, pożegnanego w listopadzie 1939 r. przed przeprawą przez granicę do Warszawy – do taty. Biegną gorzkie wspomnienia i nawet zabawna z pozoru historyjka z imieniem synka podkreśla nasz zesłańczy los. Otóż komendant transportu, sporządzając imienny spis ludzi w każdym wagonie, przy imieniu Zbigniew kazał podać tłumaczenie rosyjskie. Ponieważ wersja taka nie istniała i nie mogła – zniecierpliwiony powiedział dosłownie: niech będzie Aleksandr, i tak zapisał, jednak po przybyciu na miejsce udało się zapis sprostować.
Bezmiar – 7 tysięcy kilometrów przejechaliśmy prawdopodobnie w dwa tygodnie – nie potrafię podać dokładnej daty przybycia na miejsce. Jechaliśmy na wschód, przesunął się czas i do zgnębionych, przybitych straszliwymi warunkami jazdy i koszmarem czekającego wszystkich życia na Syberii nie przyszła myśl, by coś zanotować, zapamiętać. Pewnego tylko dnia spostrzegliśmy rozbieżność między zegarem a porą dnia, lecz bez specjalnych emocji i dłuższej wymiany zdań – postaraliśmy się o przestawienie zegarów. Udało się jakoś wypatrzeć przez kraty pociągu zegary na niektórych stacjach. W miejscu ostatecznego osiedlenia różnica w czasie z Moskwą wynosiła 4 godziny – z Warszawą zaś 6 godzin.
Co jeszcze zostało mi w pamięci z jazdy po złowrogim – tak okropnym kraju? Otóż jakby historyczna zbieżność moich losów z losami rodziców, ewakuowanych w 1915 r. z Brześcia do Rosji. Mijałam stacje pamiętne z ich opowieści; Penza, Batraki, Miedwiediewo… W czasie tej ewakuacji zmarli dwaj bracia ojca: Kazimierz i Bronisław. Zgnębiona i przybita wyglądałam jednak przez kraty, dzięki czemu w Penzie, na stacji, wśród tłumu spostrzegłam postać młodej kobiety ubranej w ludowy, rosyjski strój i łykowe – „postoły”. Sama się sobie dziwię, że ten obrazek utkwił mi w pamięci, podczas, gdy tyle innych zatarło się całkowicie. Nie sposób rozważać, bo wyrywa mi się jeszcze jedno wspomnienie, również jakby historycznie zbieżne z losem mojej szkolnej koleżanki – Łubki Pawłowiczówny. Oto, gdy za Uralem, w stepie wypadł pierwszy i jedyny postój, kiedy pozwolono nam wyjść z wagonów i tam został wykąpany synek, a – stacyjka nazywała się Isiul-Kuł. Tam urodziła się właśnie moja przyjaciółka Luba Pawłowiczówna, w pociągu, w drodze do Polski po zakończeniu l Wojny Światowej. Tę nazwę miała zapisaną w metryce.
Transport przybył do Nowosybirska. Przeładowano nas na dwa duże statki. -„Aleksander Newskij” i „Minin i Pożarskij” – kursujące po ogromnej, przeogromnej w porównaniu do polskich rzek – syberyjskiej rzece Ob. Tymi samymi statkami odpływali do Dywizji Kościuszkowskiej w 1943 r. nasi chłopcy i dziewczęta, a w 1944 r. my z Narymskiego Kraju, „ewakuowani” do Stawropolskiego Kraju, w północne stepy Kaukazu.
Nic nie pamiętam z przeładowania w Nowosybirsku! Czy działała tak bardzo otępiająca rozpacz? Podróż jednak pamiętam. Płynęliśmy na dnie statku, w odrażającym smrodzie i brudzie. Na pokład można było wyjść na krótki czas, niewielkimi grupami. Koszmar, którego nie potrafię spisać, a boli tym bardziej, że cierpiało maleństwo – moje i tyle innych. Osiedlenie w posiołku Tagur, Narymski Kraj, Nowosybirska Obw. – lipiec 1941 r. Ile czasu trwała podróż? Nie pamiętam. Płynęliśmy na północ, w dół rzeki Ob. Statki przybiły do wysokiego brzegu – żadnej przystani i zabudowań, powietrze wiruje wprost gęstwiną dokuczliwej meszki. W pewnej odległości od brzegu znajduje się – niewidoczne z rzeki – robocze osiedle Togur – 500 kilometrów od Nowosybirska.
Wyładowano pierwsza grupę, przeznaczona do Toguru. Pozostali płyną dalej. Szczęśliwie znalazłam się ze swoimi, zaprzyjaźnionymi już osobami, na miejscu zesłania w Togurze, niedaleko od rejonowego miasta Kołpaszewo. W posiołku jest tartak i kołchoz, szpitalik, klub i coś jakby restauracja. Podobno w Nałymskim Kraju był na zsyłce Stalin. W latach 30-tych Narym wyłączono ze strefy Gułagów,

 

10. Kazimierz Rodziewicz – W wojsku (fragment książki).

Kazimierz Rodziewicz

W wojsku

Urzędy z Moskwy ewakuowały się do Kujbyszewa. Podobno i Stalin był w Kujbyszewie, chociaż uparcie mówili, że Stalin urzęduje w Moskwie. Zaopatrzenie w Kujbyszewie było cokolwiek lepsze.
Komendantem miasta był młody energiczny major, w mieście był względny porządek. Otrzymaliśmy suchy prowiant i odjechaliśmy pociągiem do Saratowa. W Saratowie przesiedliśmy się do pociągu podmiejskiego i stamtąd do Tatiszczewa. Odbywał się tam werbunek i weryfikacja żołnierzy. Spotkałem znajomego st. Sierżanta Pankonina, który zgodził się podpisać oświadczenie potwierdzające mój stopień podoficerski. Przydzielony byłem do 14 pułku piechoty 7 kompanii. Był to pułk „Wilków”, 13 pułk był „Rysiów” a 15 „Żubrów”. Symbol Żubra pozostał z nami do końca. Trudne do opisania, jak w rozpaczliwym położeniu wegetowało nasze wojsko. Obdarci, w łachmanach, bez butów, zawszeni, głodni. Mieszkanie w czystym polu, w śniegu. Wyżywienie: jeden raz dziennie ciepła lura, bo zupą tego nazwać nie można i 400 gram czarnego razowca.
Rano i wieczór: gorąca przegotowana woda. Mrozy od 40 do 50 stopni. Trzeba było chodzić na ćwiczenia bojowe. Jeździliśmy też do lasu po drzewo. Wszędzie towarzyszył nam gen. Boruta. Zaprawialiśmy się do defilady na przyjęcie naszego Naczelnego Wodza – gen. Sikorskiego. Ustawiliśmy się na powitanie Naczelnego Wodza. Szedł gen. Sikorski w asyście wicepremiera Wyszyńskiego. Setki oczu były w nim utkwione, mówiły mu wszystko. Boruta-Spiechowicz zaczął przemówienie: Przedstawiam panu generałowi wojsko. Z więzień i obozów, głodne i w łachmanach, ale pragną się bić jak nikt inny. Następnie przemawiał gen. Sikorski. Przemówienie jego łagodziło ostre wystąpienie gen. Boruty. Mówił, że żołnierz jest skazany na różne trudy, niedostatki i cierpienia. Nie powinniśmy narzekać, tylko musimy to wszystko znieść, bo Ojczyzna od nas tego wymaga. Jest to naszym obowiązkiem, tam w kraju miliony naszych obywateli na nas czekają i wierzą, że my przyniesiemy im wolność.
Wkrótce po wyjedzie gen. Sikorskiego otrzymaliśmy płaszcze angielskie, a następnie buty. Co za radość! Czuliśmy się żołnierzami. Inicjatywa pracuje, wkrótce nie wiem skąd i jak własnym sposobem zdobyliśmy orzełki strzeleckie. W pustej wielkiej szopie zrobiliśmy porządek i z desek wybudowaliśmy ołtarz. Była i fisharmonia.
W niedzielę przygotowaliśmy się uroczyście do nabożeństwa. Okoliczna ludność rosyjska, zwłaszcza kobiety i dzieci gromadnie przybyły na polskie nabożeństwo. Wojsko w karnym porządku przybyło do kościoła i ustawiło się w szyku. Po mszy świętej zagrzmiała pieśń z tysiąca piersi: Boże coś Polskę. Kobiety, rosjanki poupadały na ziemię. Szloch targał ich piersiami, całowały ziemię. To był fakt niezaprzeczalny tęsknoty duszy ludzkiej do Boga, do wiary. Człowiek wiedziony instynktem szuka ratunku, intuicja mu każe a do serca ciśnie się wiara i mówi: że we wszechświecie jest Bóg. Stało się oczywiste, że władze radzieckie tego ścierpieć nie mogły. Zabroniono ludności rosyjskiej odwiedzania obozu polskiego. Sztab polski urzędował w Buzułuku, a stamtąd Jungi Jul w Uzbekistanie. Tam odbywała się koncentracja armii polskiej. W lutym l942 r., dywizja nasza przeniosła się do Kirgizji, Dżał-Abaj.
W marcu przybył do nas gen. Żukow, przyjrzał się ćwiczeniom polskiego żołnierza. Teren, górzysty, granica Afganistanu – tu stąd biorą początek olbrzymie Himalaje. Ćwiczenia odbywały pod ogniem ciężkiej artylerii. Ćwiczenia wypadły dobrze, gen. Żukow był zadowolony, kazał ugotować nam zawiesistą zupę i wydać po dwa duże śledzie. To był raj, dla głodnego i utrudzonego żołnierza. Dostałem zapalenia spojówek od słońca i śniegu, cierpiałem bardzo. Dywizja ulokowała się w szczerym polu, gdzie uprawiano bawełnę. Śnieg mokry, rozmiękła czarna gleba, ustawialiśmy tam namioty, badyle z zebranej bawełny służyły nam na posłanie.
Byłem dowódcą czwartej drużyny, która nie była kompletna – brakowało ośmiu ludzi, mimo tego zaprawialiśmy się do walki. Pewnego dnia mój dowódca, kpt. Żołnierczyk wezwał mnie do swojej kancelarii i oświadczył: rozstajemy się panie Rodziewicz, wyjeżdża pan do dowództwa w Jangi-Jul i życzę panu powodzenia w nowej służbie. Tak znalazłem się w sztabie dowództwa Armii Polskiej. Jak to mówią: lepiej jest bliżej ołtarza, warunki znacznie się poprawiły. Otrzymałem całkowite umundurowanie, a i wyżywienie było lepsze. Pełniliśmy służbę na dworcu i ochronie magazynów mundurowych i wyżywienia dostarczanego jako pomoc ze strony aliantów: Ameryki Anglii. Gen. Sikorski, jako Naczelny Wódz i Premier Rządu Polskiego, wizytował marszałka Stalina i uzgodnił z nim, że polskie siły zbrojne w Związku Radzieckim będą wykorzystane na froncie wschodnim, u boku wojsk radzieckich. W ogromnych rozmiarach ofensywa niemiecka w Związku Radzieckim, parła ku Wołdze i Kaukazowi. W Afryce słynna armia niemiecka „Afrika Korps” zagrażała ziemi Egipskiej i Aleksandrii, równocześnie przez Birmę parli na Indie Japończycy. Sytuacja na frontach wojsk alianckich była krytyczna.
Ameryka która co dopiero, od grudnia 1941 r. znalazła się w stanie wojny, spowodowanym napadem japońskim na Pearl Harbour, ponosiła klęskę za klęską. Ameryka wówczas nie była w stanie udzielić pomocy ani Brytyjczykom, ani tez Związkowi Radzieckiemu. Brytyjskie siły lotnicze i wozy bojowe zaopatrywane były w paliwo z pól naftowych w Iraku. Niemcy miały wziąć w dwa ognie radziecką obronę Kaukazu i odciąć siły sojusznicze w strefie od Egiptu po Iran, pozbawiając brytyjczyków możliwości korzystania ze źródeł naftowych w Iraku.
Formowane w Związku Radzieckim Wojsko Polskie, mogło być użyte w czasie późniejszym. Wiec całą uwagę skupiono na pola bitew, by wstrzymać ofensywę wroga. Pod Stalingradem w ciężkich walkach zmagały się wojska radzieckie. Na półwyspie Kercz toczyła się rozpaczliwa obrona. Wojsko Polskie było jak gdyby w stanie biernym, w oczekiwaniu na decydujące chwile. Ze wszech miar usilnie starano się pomóc Armii Radzieckiej w zaopatrzeniu, dostarczano sprzęt i broń walczącym oddziałom. Dostarczano żywność i umundurowanie, a żołnierze rosyjscy walczyli z wielką determinacją.

 

11. Teresa Szepietowska (z d.Rodziewicz) – Wspomnienia wojenne. Rozdział Lato 1934.

Teresa Szepietowska

Wspomnienia wojenne

Najpierw było nocne wycie psów Byłam na wakacjach u Dziadków Kowalskich, bez Mamy, która była w Żegiestowie. U dziadków była ciocia Janka z Zosią i Wituś. Wszystkie dzieci spały w jednym pokoju, a Babcia i ciocia Janka w sąsiednim. Surmicze było to przedmieście Dubna, po drugiej stronie rzeki Ikwy – coś w rodzaju wsi. Były tam tzw. „sadyby”, czyli domy w ogrodach, a między nimi „sadyba” dziadków. Wszędzie były psy. Otóż w te letnie noce 1939 r. psy wyły. Zaczynał jeden, podawał drugiemu, potem dalej, a potem znów z powrotem. Nasz Cerbuś oczywiście też brał w tym udział. Wyły, nie szczekały. Zosia i Wituś spali, a ja budziłam się, słuchałam tego wycia z rosnącą zgrozą, wreszcie szłam do cioci Janki do łóżka, a ona mnie przytulała i uspokajała. Mówią, ze psy czują zbliżającą się wojnę. Rzeczywiście potem w Olesku przed wojną sowieckoniemiecką w 1941 r. też wyły, ale inaczej, niż wtedy latem ’39. A może ja nic słyszałam.
Przyjechała po mnie Mama. Był koniec sierpnia 1939 r. Ogłoszono mobilizację. Kopano rowy przeciwlotnicze, aby tam kryli się ludzie podczas bombardowania i ostrzału. Zaklejano szyby paskami papieru na krzyż przed wypadnięciem od wybuchów. Wujek Romek został powołany do wojska i przyszedł się pożegnać ze swoimi rodzicami, moimi dziadkami. Pamiętam, jak drgała mu powieka szczególnie silnie. Ten tik miał z wojny 1920 r., gdy ziemia z wybuchu armatniego przysypała go razem z koniem. Wracałyśmy z Dubna do Lubomla 31 sierpnia 1939 r. ostatnim pociągiem przed wybuchem wojny Przed sadybą dziadków na ul Fabrycznej na Surmiczach wsiadłyśmy do dorożki: Mama i ja, oraz ciocia Janka i Zosia. One miały jechać do Warszawy, gdzie mieszkały, a jechało się przez Luboml. Babcia Hela, dziadunio Ignacy i Ciciś, czyli stryjcio Marek, brat dziadka stali za drewnianą bramą, opierając się o nią i żegnali nas. Tak ich pamiętam. Widziałam ich wtedy ostatni raz, bo wszyscy poumierali w czasie wojny. Wsiadłyśmy do pociągu w Dubnie i okazało się, że jest w nim pełno żołnierzy.
Były też przyłączone towarowe wagony z końmi. Na jednej ze stacji żołnierze nosili dla tych koni wodę w parcianych wiadrach, które wtedy widziałam jedyny raz w życiu. W pociągu okazało się, że sytuacja jest naprawdę poważna. Wszędzie pełno wojska. Pociąg jechał chyba bardzo długo, bo pamiętam postoje na stacjach. Na każdej wsiadali żołnierze rekruci. Gdy pociąg ruszał z jakiejś małej stacyjki, gdzie też wsiedli rekruci, widziałam taką scenę: wiejska kobieta w chustce na głowie, osuwała się w rozpaczy w skos po nasypie, czepiając się rękami trawy, głośno zawodząc.
Wielu młodych żołnierzy stało w korytarzu naszego wagonu i wszyscy tę kobietę widzieli. Czuło się przygnębiający nastrój. Wtedy ciocia Janka – żona oficera – wyszła na korytarz i zaintonowała jakąś piosenkę żołnierską. Chłopcy ją podjęli, a następnie śpiewali inne i napięcie prysło Ciocia, widząc co się dzieje postanowiła Zosię zostawić u nas w Lubomlu, dokąd sama miała z Warszawy przyjechać, ale stało się inaczej i Zosia była sama najpierw u nas, a potem u babci w Dubnie, aż do lata 1941. Ciocia w tym czasie była w Warszawie, a wujek wzięty do niewoli gdzieś przez Sowietów zginął w Katyniu.

 

12. Anastazy Rodziewicz – Utracona ziemia (fragment książki).

Anastazy Rodziewicz

Na nieludzkiej ziemi

Po raz pierwszy zobaczyłem Niemców w Aleksandrówce 23 czerwca 1941 r. Wczesnym rankiem usłyszeliśmy silny warkot samochodów j motocykli, które zatrzymały się obok naszego sadu. Sad był duży i przylegał do drogi biegnącej przez kolonię. Szum i gwar wydawanych komend przez dowódców wskazywał na to, że pododdział ten zatrzyma się na odpoczynek. Był to prawdopodobnie pułk rozpoznawczy, gdyż rozlokował się w niektórych większych sadach. Zaciekawiony szybko wyszedłem z mieszkania, by zobaczyć z bliskiej odległości żołnierzy niemieckich. Udałem się do studni na podwórzu i ujrzałem już grupę żołnierzy obracających kołowrót studni i czerpiących wodę. Wlewali wodę do koryta stojącego z tyłu obok studni, gromadząc się do mycia. Ktoś z żołnierzy zapytał:
– Wasser ist gut? *
Jeden z żołnierzy kazał mi przynieść kubki do picia. Zrozumiałem go, udałem się szybko do mieszkania i spełniłem polecenie. Z kolei drugi z żołnierzy kazał mi zaczerpnąć wodę kubkiem z wiadra i nieco wypić. Wykonałem tę czynność i Niemcy już bez obawy przystąpili do picia. Rodzice z bratem w tym czasie byli w mieszkaniu. Tymczasem w sadzie pododdział rozlokował się na krótki odpoczynek. Był bardzo ciepły i słoneczny poranek. Żołnierze niemieccy w większości zdjęli mundury, zaczęli się myć w wodzie przyniesionej wiadrami do kilku większych mis i naczyń rozstawionych w sadzie. Niektórzy zaczęli się golić. Ustawiona kolumna pojazdów odstępami w kierunku wschodnim składała się z kilkudziesięciu motocykli z przyczepą, gdzie na każdej były umocowane karabiny maszynowe, kilkadziesiąt opancerzonych samochodów oraz kilka samochodów odkrytych do przewożenia ludzi i sprzętu bojowego, Zacząłem śmielej oglądać niemieckich żołnierzy i oficerów. Wyglądali w porównaniu z żołnierzami sowieckimi wspaniale: czyste mundury, brak zmęczenia, hłmy nadające wygląd bojowy. Niektórzy żołnierze położyli się na traw i drzemali.
Biorąc pod uwagę własne spostrzeżenia i moich kolegów, wyciągnąłem wniosek, że całą dobę oddział ten znad granicznej rzeki Bug przesuwał się w kierunku wschodnim. Z naszej miejscowości do najbliższego punktu granicznego, tj. Uściługa nad Bugiem, było około 80 kilometrów. Ojciec dwukrotnie budował tam fortyfikacje, przymusowo wys łany przez sowieckie władze rejonowe w Sienkiewiczówce. Tak wii zmechanizowana jednostka pokonała te odległość w jedną noc. I zdobyciu tej małej miejscowości dowództwo niemieckie oddziału ro poznawczego zarządziło krótki planowy odpoczynek, trwający oko 1,5 godziny. Duży ten oddział (pułk) w składzie mniejszych pododdziałów, jak zauważyłem później, rozlokował się w identyczny sposób w s dach sąsiadów: Apolinarego Zawilskiego, Molitwienika (Ukraińca Stanisława Konsowicza, Mikołaja Przoniuka (Ukraińca).
Miałem wtedy 17 lat i byłem wszystkiego ciekaw. Kręcąc się wśrc Niemców znajdujących się przy studni wszedłem znowu do sad W pewnej chwili zauważyłem na drodze biegnącej przez kolonię m ich kolegów szkolnych: Cezarego Nartowskiego, Henryka Zawilskigo, Kazimierza Konsowicza, którzy stanęli przy grupie żołnierzy niemieckich. Bez namysłu dołączyłem do nich. Podziwialiśmy wszyscy z chowanie się żołnierzy wobec swoich dowódców. Godne uwagi by ich podejście do oficerów, salutowanie i ogólna rutyna wojskowa. Byliśmy pod wrażeniem ich dyscypliny i sposobu bycia oraz tężyzny fizycznej, jak i wyglądu zewnętrznego. Idąc ścieżką obok drogi biegnącej przez środek kolonii, stanęliśmy przy skraju sadu Franciszka Zawilskiego, gdzie też licznie zgrupowani byli żołnierze niemieccy. Nagle na drodze przylegającej do gospodarza Piotra Rogalskiego usłyszeliśmy głośne wydawanie rozkazu. Niezatarte wspomnienie pozostawił w mojej pamięci widok czwórki żołnierzy niemieckich udających się miedzą rozdzielającą pole uprawne P. Rogalskiego od F. Zawilskiego. Na polu tym rosło duże żyto, powyżej k łan. Idąc miedzą Niemcy zauważyli ślady połamanego żyta w głębi pola, przystanęli. Dowódca patrolu polecił jednemu, by szedł dalej po śladach. Gdy żołnierz szpicy (patrolu ubezpieczania) posuwał się w kierunku śladów w bok od miedzy, dostrzegliśmy stojącą w życie sylwetkę człowieka z uniesionymi rękami do góry. Niemiec z ubezpieczeń patrolu krzyknął: – Hande hoch!
Był to dezerter z rozpoznawczych jednostek Armii Sowieckiej. Poniósł on już przedtem ręce do góry, wyprzedzając rozkaz Niemca. Jeden z patrolu przyprowadził jeńca sowieckiego na drogę i przekazał wyższemu dowódcy. Z kolei ten sam patrol ubezpieczający pododdział przesunął się około 50 metrów dalej i zauważyliśmy znowu drugą sylwetkę, wystającą z żyta z podniesionymi rękoma do góry. Przyprowadzono drugiego, do tego samego dowódcy. Obaj jeńcy trzęśli się ze strachu i zaczęli płakać – jeden z nich klęknął przy dowódcy i prosił o darowanie życia. Niestety, oficer niemiecki nie rozmawiał z jeńcami – kazał natychmiast odprowadzić ich w pole i zastrzelić. Dwóch żołnierzy niemieckich z tego samego patrolu pojedynczo wyprowadziło jeńców około 30–40 metrów. Padły dwie serie z automatu. Żołnierze niemieccy powrócili i buńczucznie zameldowali wydającemu rozkaz o wykonaniu zadania.
Dla mnie osobiście i moich kolegów był to wstrząsający dramat, jaki rozegrał się na naszych oczach. Zastanawiałem się, jaką wartość stanowi życie? Jak jest straszna wojna? Co jest wart człowiek – jeniec, którego w kilka sekund pozbawia się życia? Straszliwe myśli napływały mi do głowy. Zastanawiałem się nad tym, co oni zawinili? Dlaczego tak haniebnie zostali zastrzeleni? Gdzie są ich rodziny? Gdzie matka? Zapewne nigdy się nie dowie, gdzie zginął jej syn na froncie i w jakich okolicznościach?
Po tym dramatycznym wydarzeniu szybko wróciliśmy wystraszeni do swoich domów. Gdy doszedłem do naszego sadu, padł rozkaz do wymarszu. W mgnieniu oka zawarczały motocykle, samochody pancerne i transportowe przewożące piechotę. Niemcy usadowili się w pojazdach z zachowaniem gotowości bojowej do dalszego marszu, wysłali do przodu ubezpieczenie sił głównych i rozpoznanie na motocyklach z bronią maszynową. Kierunek marszu – droga do czeskiej kolonii Mychny i dalej Boremel na wschód od naszej kolonii.

 

13. Marianna Rodziewicz-Kuba „Wspomnienia z Powstania Warszawskiego” – (fragment wywiadu)

Marianna Rodziewicz-Kuba „Wspomnienia z Powstania Warszawskiego”

 

 

Nie widzieliśmy absolutnie końca, tylko co rano przychodził kurier i na podwórku czytał „Biuletyn” – upadki i zwycięstwa – ale co raz coś padało. Nikt z nas nie wiedział, co będzie dalej. Okazuje się rano, jeszcze ciemno było: wstąpił na podwórko kurier i ogłasza kapitulację. Jak kapitulacja ogłoszona była, to radość. Ale gdzie, z czym, dokąd? Radość, płacz, strach. Oczywiście to ogłoszenie przez szczekaczki niemieckie się mówiło, przez głośniki: „W dwadzieścia cztery godziny proszę opuścić Warszawę, inaczej kula w łeb. Chorzy, niedołężni – będą podwody podstawiane, będą zabierani”. Tak postanowiono. Jak żeśmy poszli do piwnicy (ja nie wyszłam), to zaraz zaczął się na gruzach bazar, bo mężczyźni byli głodni, bez papierosów, to szukali, żeby jakaś wymiana. Co wziąć? Była wersja, że Niemcy zabierają to, co najlepsze. Co wziąć? Najgorsze, żeby nie rozebrali. To już był październik. Żeśmy się szykowali do wyjścia, to było rano. Przyszedł Andrzej, syn mojej dentystki, żołnierz. Ona, jak to matka, mówi: „Andrzejku, idź razem z nami”. Bo można było się rozebrać, po cywilu można było pójść między ludźmi, przecież już nie legitymowali, jak nas pędzili. Ona go zawsze tytułowała Dzidek. „Nie jestem Dzidek, jestem żołnierzem, swoich dzieci nie zostawię”. Ubrał się w przedwojenne ubranie podoficerskie (już później był porucznikiem), pożegnał się z nami, poszedł na swój punkt, do złożenia kapitulacji.
Myśmy się ubierali, wzięłam jasieczek, prześcieradło, podpinkę, kocyk. O mojej pięknej kołdrze nie było mowy, bo musiałby tobół być. Dentystce wzięłam (bo to metalowe) wszystkie narzędzia dentystyczne na bieżąco potrzebne. Ona i jej mąż – nie wiem co. Po obiedzie wychodzimy na Kruczą, do Pięknej, przecięta Marszałkowska, na Koszykową i w stronę Ursusa. Jak żeśmy się obejrzeli na gruzy, nie wierzyłam, że to miasto powstanie. Jak żeśmy wyszli już poza bloki, to Niemcy szpalery zrobili, żeby nas pilnować. Konno, z nahajami, co jakiś odcinek i tak nas prowadzili. Ludzie już bliżej wsi, jak zobaczyliśmy zieleń, to ludzie stanęli ze stolikami, pomidorami, jabłkami, gruszkami czy śliwkami. Mamy szpalery, ale nie jeden przy drugim. Ktoś miał pod ręką parę groszy, może wyskoczył. Nam już było wszystko jedno. Nic nas nie interesowało, na przykład, żeby coś kupować, szukać. Szliśmy dalej. Już po południu żeśmy wyszli, nadal idziemy. Jedni upadali, a niektórzy brali toboły, ile tylko można było wziąć. Później, jak żeśmy szli tą szosą, myśmy szli po tym wszystkim, bo ludzie rzucali. Deszcz zaczął padać, zaczęło moknąć to wszystko, zaczęło parować na nas. Myśmy nie mieli co rzucać, bo naprawdę krótko, węzłowato było wzięte. Ludzie uważali, że może wyniosą. Tak nas pędzili. Już się zbliżała gdzieś godzina dziesiąta wieczór, już się dobrze schmurzyło. Niektórzy upadali, podnosili jedni drugich. Jak dziecko prowadzone było, ktoś był silniejszy, brał matce to dziecko, pomagał, żeby nikt nie padł. Jak padnie, to zaraz zabiją, bo przecież on jedzie z automatem i z nahajem. Jak żeśmy dopędzali już przed Włochy, to oni obstawili folksdojczami, żeby, jak kolumnę naszą puszczą, nie rozlecieć się po tym terenie, po komórkach czy po podwórkach, po sadzie. Już dochodzimy, szaro, bo to październik, pochmurno i deszcz. Wyszliśmy w pięcioro, to znaczy ja, moja szefowa i jej mąż, jego przyjaciel nauczyciel (dentystki mąż też był nauczycielem) i nasza sąsiadka, lokatorka z naszego bloku, z parteru. Ojca chorego zostawiła z siostrą. On był „alzheimer”, nie wiem, jak go zabrali. My już dochodzimy, to dosłownie widzę do dziś dnia, bym tam poszła i pokazała. Widać już mostek przed Włochami, już zabudowy widać. Dlaczego mostek? Bo pod tym mostkiem kolejowe szyny, tam pociągi przechodziły. Kiedy my już dochodzimy, jakiś zamęt się zrobił, szum. Wiadomo, [człowiek] młody, ciekawy. Co się dzieje? Przeskoczyłam na drugą stronę na szosie, na bok. Słyszę, folksdojcz mówi: „Sto złotych od łepka”. Boże, zrozumiałam! Nie trzeba było tak, jak dzisiaj, co nie słyszę. Podskoczyłam do szefowej i mówię: „Tak i tak”. Tłumaczyłam, że po prostu sprzedawali nas. Ona od razu podchodzi. [Folksdojcz] pyta się, ile nas. „Siedmioro”. Jak siedmioro, to ona dała osiemset złotych, po sto złotych. Folksdojcz mówi: „Proszę z nasypu na dół i ile tylko sił koło torów biegiem. Proszę się nie bać, że będzie strzelanina”. Oni po prostu chcieli prawdziwym Niemcom pokazać, że coś robią, że straszą, że strzelają, a robili to w powietrze. Jak żeśmy się zsunęli (szefowa była przecież chora, ale wtedy zdobyła siły, nie wiem skąd), jak żeśmy dolecieli, już brak było tchu. Koło torów żeśmy przystanęli. Obejrzeliśmy się, skąd żeśmy wyszli. Słychać tylko głosy. Przecież nie wiadomo, w którym miejscu kolumny żeśmy byli.
Teraz, jak przejść przez tory kolejowe i gdzie? Koło jedenastej w nocy, mokre wszystko, tylko wyżymać. Jakoś przeczołgaliśmy się przez tory, bo to było nisko, nie na nasypie. Była wielka kupa chmielnika po wykopkach kartofli. Żeśmy siedli na tym. Co dalej robić? Jesteśmy wolni i nie wiemy co. Jak jeszcze żeśmy wychodzili, już nie strzelali, to jeszcze jakąś fasolę żeśmy rozgotowali. Na pół surowa, ale obgotowana, w woreczek była wsypana. Jako lekarz dentysta ona cały czas dostawała spirytus na odkażenie. Miała pół litra spirytusu. Jak żeśmy siedli, to parowało, a przecież byliśmy głodni. Rano nie było mowy o jedzeniu, tylko jak wyjść i co dalej. Wyjęła groch z woreczka, miała kieliszek czy naparstek, wszystkim po tym kieliszeczku i fasolą żeśmy zagryźli. Co dalej? Deszcz pada nadal, widać następną szosę dalej, przy samej wsi, i bez przerwy Niemcy motocyklami jadą. Jak się przedostać do wsi, przeskoczyć? Żeśmy się z Fredzią (tak się nazywała nasza sąsiadka) doczołgały. Starszych ludzi, szefową, nauczyciela jednego i drugiego żeśmy zostawiły, a my idziemy do wsi na wywiad. Co zrobić? Przecież na rano to my zastygniemy, [bo] mokro i zimno. Przy szosie żeśmy się przytuliły. Akurat był troszkę przelot, to my tak, jak żółwie, raz dwa przez szosę. Już byłyśmy poza szosą. Doleciałyśmy do pierwszych zabudowań. Pukamy do okna, odzywa się mężczyzna, mówi: „Kto tam”. − „Warszawiacy”. − „Proszę państwa, nie ma miejsca! Po drugie nam grozi kula za wasze przyjęcie”. – „Litości prosimy, naprawdę litości! Byle gdzie aby nie na polu”. Czy od razu kazał przyjść? Powiedział: „Najwyżej w kurniku”. – „Wszystko jedno gdzie”. Tą samą drogą przeczołgaliśmy się z powrotem do tych ludzi, co siedzieli na chmielniku. Z nimi trudniej, bo starsi. Miałam dwadzieścia dwa lata niecałe, tamta kobieta w sile wieku, czterdzieści lat, to co to było, mimo zmęczenia, mimo głodówki. Jeszcze się dawało radę, a strach pomagał. Poszliśmy po nich i jakoś żeśmy przywlekli, ze świeczką czy czymś. Ten człowiek był dobry, naprawdę. Otworzył kurnik i mówi: „Siadajcie do rana. Co dalej z wami, to nie wiem”. Dobrze, siedliśmy. Jeszcze po drugim naparstku dała spirytusu, dokończyliśmy fasolę. W kurniku była podstawiona miska, jakiś baniak, bo ciekło. Kury gdaczą, bo już spały, przestraszyły się ludzi. Nauczyciel się kręci, nie ma gdzie siąść. Ja gdzieś siadłam, kto gdzie się przytulił… Wiadomo – kurnik, już się nie mówi, że śmierdzi. Siedzimy. Nauczyciel poszukał jakiejś deski i na baniak z wodą położył, że siądzie. Deska się złamała i on nie dość, że był mokry, to wpadł do kotła z wodą. Znowu śmiech mimo wszystko, bo co można robić.
Rano mówię do gospodyni, że może trochę mleka ma. Poparła to dentystka, przyleciałam do gospodyni i mówię: „Proszę pani, może chociaż z litr mleka?”. − „Już żeśmy rozdali, nic nie ma, ale niech panienka idzie do drugiej posesji. − Dała mi kankę na mleko. − Proszę tylko tak iść, jakby była swojska, bo są garaże w sadzie, remontują tam motocykle i tam są Niemcy. Ale jak nie będą widzieli nic podejrzanego, to ich to nie interesuje”. Idę z ta kanką tak, pukam, wchodzę do kuchni. Siedzi dwóch mężczyzn i jedzą śniadanie. Pytam się: „Gdzie gospodyni?”. − „Wyszła”. Dalej jedzą śniadanie i rozmawiają. Mówi: „Pospiesz się z tym jedzeniem, bo zanim dojedziemy, to przecież kawał”. Wypowiedział [słowo] Piaseczno. Zorientowałam się, że oni są furą, koniem czy dwoma końmi. Już nie czekałam ani na to mleko, ani nic, tylko z kanką z powrotem do dentystki wpadam, mówię: „Są ludzie z wozem do Piaseczna”. Tam jej mama i rodzice mieli willę, dom, wszystko. To przecież zbawienie. Ona poszła do nich i prosi, pyta się. Oni podwyższyli po dwieście złotych od łepka. „Musimy jechać nie traktem, nie szosą, tylko polnymi drogami. Inaczej nas i was by zabrali. My też ryzykujemy”. Nie ma sprawy. To tylko ja, dentystka i jej mąż, a tamtych ludzi żeśmy zostawili, dlatego że nie wiadomo, co byśmy z nimi zrobili. Każdy wyzwolił się z tego piekła, to niech już sobie radzi. Myśmy siedli na wóz, bez mleka, bez jedzenia. Jesteśmy szczęśliwi, na wieczór będziemy w Piasecznie. I tak było. Słonko zachodziło, jak byliśmy przed domem szczęśliwi. Boże, już nic nam nie grozi! Jak żeśmy przyszli, to niewiele było, tylko tyle, że wolni byliśmy. Tam stacjonowali Niemcy. Babcię wysiedlili. Niemcy co lepsze zabrali, a co gorsze – Polacy rozrabowali, tak że ani łyżki, ani miski, ani czym się przykryć, ani co jeść. Tylko tyle, że nie jesteśmy już tam, tylko tu. Oni są chorzy, nie ma nic. Usłyszałam, chyba za tydzień, że obok jest posesja i szukają kobiet do kopania kartofli. Od razu zgłosiłam się, 1200 kilo kartofli zarobiłam, które zostawiłam swoim pracodawcom. Tam właśnie poznałam dziewczynę, między Puławami a Zwoleniem była jej mama. Żeśmy się zapoznały, jak dziewczyna z dziewczyną. Mówi: „Co my tu będziemy robić? Wywędrujemy w stronę Radomia, do mamy. Tam przezimujemy, a w Radomiu poszukamy pracy”. Tak było.

Fragment wywiadu przeprowadzonego w dn.26.08.2011 r. z Marianna Rodziewicz-Kubą przez Małgorzatę Rejmak z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie.

Zródło:  http://ahm.1944.pl/Marianna_Rodziewicz-Kuba

 

14. Helena Rodziewicz – „W lutym 1940 r. wywieźli nas zdradziecko aż pod chińską granicę…”

Helena Rodziewicz – „W lutym 1940 r. wywieźli nas zdradziecko aż pod chińską granicę…”

Urodziła się trzeciego stycznia roku 1932 w osadzie o nazwie Borki, nieopodal Uzały Wielkiej, powiat Postawy, ówczesne, czyli przedwojenne województwo wileńskie. Rodzice to pan Nikodem (ur. 15.09.1896 r. w Żupranach) oraz pani Aniela z domu Tomkiewicz (ur. 1906 r. w Ropuszyce). Pani Helena miała młodszego o dwa lata brata Henryka, który dziś już niestety nie żyje.
Rodzina żyła przede wszystkim z gospodarstwa. Mieli łącznie 27 ha ziemi ornej, łąk i lasów. Mieszkali w wielkim domu z wielkimi pomieszczeniami, które małej Helenie bardzo utkwiły w umyśle. Przy domu był piękny ogród, obszerna stodoła. Przed wojną Rodziewiczom nie żyło się źle. Ot, tak jak trzeba. Nikt nie narzekał, do garnka było co włożyć. Żyli z dnia na dzień, planowali różne sprawy, wybiegali często w przyszłość. Cieszyli się życiem rodzinnym, jednostajnym.

Źródło: Biuletyn informacyjny Miasta i Gminy Kamień Pomorski – www.kamienpomorski.pl

 

(więcej…)

15. Benedykt Gugała – „Wspomnienia z Powstania Warszawskiego” – (fragment wywiadu)

Wspomnienia z Powstania Warszawskiego

Za Pelcowizną był Kanał Żerański, który stanowił granicę między Pelcowizną a Żeraniem. Na tym kanale ufortyfikowały się nasze oddziały, nasza piechota, nasza artyleria i mieli bronić. Ale nastąpił pewien incydent. Mieszkaliśmy obok górki rozrządowej. 10 września, dokładnie w niedzielę, był nalot na górkę rozrządową i jeden z samolotów zrzucił bomby tak niecelnie, że trafił w dom sąsiada naprzeciw naszego domu, o trzydzieści, czterdzieści metrów od tego domu. Była przerażająca historia. Bomba była prawdopodobnie, według mojego obecnego szacunku, dwieście pięćdziesięciokilogramowa. Zginęły tam trzy siostry, nazywały się Dembowskie, bardzo ładne dziewczyny. Zostały tylko w majteczkach, podmuch tego pocisku rozebrał je prawie do naga. Nie były ranne, ale nie żyły, żadnej rany w dosłownym sensie nie było. Mama postanowiła wyjechać do Tarchomina. Mieliśmy tam z rodziny mojej babci jej stryjecznego brata. Moja mama z domu Rodziewiczówna jest, ponieważ mój dziadek nazywał się Rodziewicz i pochodził ze Żmudzi. Kilka lat później odkryto, że nasze linie Gugałów i Rodziewiczów znów się połączyły. Moja cioteczna siostra ożeniła się z Jerzym Rodziewiczem, który przyjechał do rodziców na wizytę po ich małżeństwie tuż przed samą wojną w 1938 roku i z dziadkiem doszli do tego, że dziadka dziadek, a Jurka Rodziewicza pradziadek to są jedną i tą samą [rodziną]. Natomiast gałęzią boczną jest ta pisarka Rodziewiczówna. Mam w połowie pochodzenie z zacnej żmudzkiej rodziny.

 

(więcej…)

16. Tadeusz Rodziewicz – Moje życie: Józefinowo – Barnsley.

Tadeusz Rodziewicz – Moje życie: Józefinowo – Barnsley.

 

Loader Loading...
EAD Logo Taking too long?

Reload Reload document
| Open Open in new tab

Pobierz

 

17. Franciszek Walinowicz – Ukarania za niewinność (fragment wspomnień).

Franciszek Walinowicz – Ukarania za niewinność.

Pod koniec lutego 1946 r. ponowiliśmy próbę ucieczki. Tym razem wybrał się z nami Bronisław Rodziewicz ze wsi Żłoukty (koło Turgiel – Wileńszczyzna). Trafiliśmy na pociąg towarowy. Maszynista potwierdził, że jedzie w kierunku Kijowa i że zatrzyma się na stacji Wołowo. Wdrapaliśmy się do pustej węglarki i chociaż zmarzliśmy, do Wołowej dojechaliśmy. Tam zanocowaliśmy na bocznicy kolejowej w wagonie. Obudziłem się, kiedy zaczęło świtać. Wychyliłem głowę na zewnątrz i zauważyłem, że w naszym kierunku, po śladach na śniegu, idzie milicjant. Wsunął głowę do wagonu i spytał nas, co tu robimy? Odpowiedziałem, że czekamy na pociąg. Uwierzył, ale my opuściliśmy kryjówkę. Na pociąg oczekiwaliśmy, spacerując po targu. Przy drugim podejściu udało się nam wreszcie trafić na właściwy pociąg relacji Kijów – Smoleńsk. Uczepiliśmy się go i pojechaliśmy na stopniach bądź zderzakach. Rzucaliśmy się w oczy, bo byliśmy w ubraniach roboczych i umorusani węglem. Nogi mieliśmy owinięte czarnymi szmatami i w płytkich kaloszach. Przed naszą ostatnią ucieczką ogłoszono, że jeżeli ktoś chce wyjechać do Polski, musi napisać podanie o zmianę obywatelstwa (choć nie prosiliśmy wcześniej o radzieckie!). Pobraliśmy więc z kopalni zaświadczenie, że tam pracujemy. Szczęśliwie dojechaliśmy do Smoleńska. Mimo że mieliśmy pieniądze na bilety (rodzice przysłali na naszą prośbę po 600 rubli), nie mogliśmy ich nabyć, gdyż w owym czasie wymagana była przepustka do tego, delegacja służbowa. Pewnego razu tak zmarzliśmy nocą na wietrze, że zdecydowaliśmy się wejść do wagonu. Podczas kontroli biletów zapłaciliśmy po 92 ruble kary. Znów musieliśmy wyjść na zewnątrz i jechać na mroźnym wietrze, na stopniach lub zderzakach.

W Smoleńsku skryliśmy się w tłumie na bazarze, gdzie wypiliśmy po raz pierwszy od dwóch dni – po szklance kisielu z żurawin. Wieczorem uczepiliśmy się pociągu i odjechaliśmy w kierunku Mińska. Wysiadając u celu, zgubiliśmy brata i odeszliśmy do miasta sami z Rodziewiczem. Pod wieczór znów wskakiwaliśmy na stopnie wagonów, aby tym razem dojechać do Mołodeczna (bez brata). Stamtąd dotarliśmy do stacji Oszmiana. Dalej szliśmy trochę po torach kolejowych, by z jakiegoś przystanku dojechać do Smorgoń. Kolejny etap ucieczki do Szumska – to znów przemarsz. Te tereny już dobrze znałem, ponieważ niedaleko stamtąd mieszkała moja rodzina. Ale do stryja nie dane mi było dotrzeć. Tuż przed jego zagrodą zatrzymała nas milicja. Do domu już nie pozwolono nam dojść. Nie mieliśmy dokumentów zwolnienia z łagru, więc zabrano nas na komisariat w Szumsku. Po drodze próbowałem przekupić sierżanta łapówką 300 rubli, ale nie chciał tego przyjąć. Przechodząc przez Miżniu-ry, poprosiłem kobietę, która nas wcześniej ugościła (jej syn Arnatkiewicz więziony był w naszym łagrze), aby powiadomiła stryja, że zostaliśmy aresztowani. Gdy nas doprowadzono na komisariat, naczelnik kazał nam wyłożyć na stół posiadane rzeczy. Moje całe bogactwo stanowił kawałek blachy z puszki po konserwach, przywiązanej drucikiem do patyka (służyła za łyżkę) i kawałeczek noża z blachy. Musiałem też oddać 300 rubli.

Fragment wspomnień Franciszka Walinowicza, więcej: www.sybiracy.wckp.lodz.pl

 

 

18 Stanisław Rodziewicz

 

 

19 Alfons Rodziewicz

 

 

20 Wspomnienia Xenii Jacoby o Romualdzie Rodziewiczu

Polacy z Huddersfield w hołdzie naszemu krajanowi – śp. Romualdowi Rodziewiczowi ps. „Roman”. [źródło: znadniemna.pl]

Z głęboką satysfakcją publikujemy korespondencję, nadesłaną przez naszą czytelniczkę z miasta Huddersfield w Wielkiej Brytanii – panią Xenię Jacoby, która 18 stycznia uczestniczyła w obchodach 102. rocznicy urodzin śp. Romualda Rodziewicza ps. „Roman” – naszego ziomka, urodzonego pod Wołożynem, hubalczyka, żołnierza Armii Krajowej, więźnia między innymi KL Auschwitz i KL Buchenwald, żołnierza niezłomnego, który po II wojnie światowej zamieszkał w Północnej Anglii, w mieście Huddersfield, gdzie dokończył żywota 24 października 2014 roku.

Śp. Romuald Rodziewicz ps. „Roman” w Domu Opieki „Jasna Góra” w Huddersfield

 

 

Z relacji pani Xenii Jacoby dowiadujemy się między innymi, iż w tym roku urna z prochami śp. Romualda Rodziewicza „Romana” zostanie złożona w grobie na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie.

Pani Xenia osobiście znała bohatera , 102. rocznicę urodzin którego obchodzili Polacy w Huddersfield i niezwykle ciepło wspomina o chwilach obcowania z nim. Tym przyjemniej jest nam opublikować poniższą relację:

Romuald „Roman” Rodziewicz – Ostatni Hubalczyk , więzień KL Auschwitz, nr obozowy 165642

Na niedzielę 18 stycznia 2015 roku przypadła 102. rocznica Urodzin Ostatniego Hubalczyka ppłk Romualda „Romana’’ Rodziewicza.(ur. 18 stycznia 1913 w Ławskim Brodzie na Wileńszczyźnie (obecnie – wieś Truskowicze w rejonie wołożyńskim obwodu mińskiego – red.), zm. 24 października 2014r. w Huddersfield w Płn. Anglii)

Zostałam serdecznie zaproszona przez kapelana (Domu Polskiego w Huddersfield –red.) ks. Jana Wojczyńskiego TCHR, do udziału we mszy św. o godz. 11:00 na okoliczność 102. Rocznicy Urodzin Hubalczyka. Msza miała być odprawiona w kaplicy Domu Opiekuńczego „Jasna Góra’’ w Huddersfield, gdzie śp. jubilat był rezydentem. Potem w kolejności premiera filmu Pana Marka Zdziarskiego nakręconego we współpracy z ks. J. Wojczyńskim pt. „Ostatnia Droga Ostatniego Hubalczyka’’. Zwieńczeniem dnia stał się wspólny obiad, w gronie osób, związanych z postacią śp. Romualda Rodziewicza „Romana”.

Zimnym rankiem wybrałam się w drogę do Huddersfield, miasta w hrabstwie West Yorkshire w Północnej Anglii. Przyjechała po mnie samochodem Beata, nauczycielka z angielskiej i polskiej Szkoły Sobotniej. Wyruszyłyśmy w drogę pod górę. Naokoło mijałyśmy pięknie obsypane śniegiem okoliczne wzgórza i pagórki. Samochód zaczął kaszleć, nie dając rady podczas „wspinaczki” pod górę. Wszyscy nas mijali. Miałyśmy dojechać do Huddersfield na poranną mszę św. Drogi nam się pogubiły, szosy poplątały a czas kurczył. Myślałam sobie o słowach majora Hubala i chciałam w nie wierzyć, że „Trzeba rzucić serce za przeszkodę, jak przy skoku”. Mjr Henryk Dobrzański ps. „Hubal”, był bardzo utalentowanym dowódcą, kawalerzystą i członkiem drużyny olimpijskiej w hippice, gdzie na koniu „Generał” pokazywał wielką klasę doskonałego polskiego jeźdźca. Rzuciłam więc serce, no i – mimo przeszkód – dojechałyśmy na czas. Punkt 11:00 otworzono nam drzwi domu i ks. Jan rozpoczął mszę św. w przytulnej kaplicy. Mała trzódka modliła się o życie wieczne dla śp. „Romana”, byłego rezydenta Domu Opiekuńczego „Jasna Góra”. Na parapecie przy oknie stało zdjęcie Hubalczyka, jako znak duchowej obecności rezydenta, który do niedawna był uczestnikiem każdej mszy celebrowanej przez swego kapelana ks. Jana. Ojciec duchowny podczas swej homilii nawiązywał do minionego życia swego rezydenta, który jako najwierniejszy z wiernych mjr Hubala był oddany Bogu i Ojczyźnie – Polsce. Ja natomiast błądząc oczami po kaplicy, przystrojonej bożonarodzeniową choinką i drewnianą szopką, w której wciąż sianko pachniało – myślałam o życiu w zgodzie z przeznaczeniem. Myśli moje zagalopowały do kościoła z kadru filmowego o majorze Hubalu i jego kawalerii. Przed oczami stanął mi ten moment, kiedy plutonowy Rodziewicz został zganiony przez majora, że takiego cymbała przedstawił do awansu, a on wraz z plutonowym Alickim Józefem paradował przed całą wsią w mundurze, będąc na Pasterce. Wtedy Rodziewicz pokornie tłumaczył majorowi, że właśnie na okoliczność tego awansu poszli do kościoła się pomodlić. Wtedy major długo nie zastanawiając się zarządził wyjście swego oddziału do kościoła na poranną mszę, ku wielkiemu zdziwieniu Rodziewicza i Alickiego. Ten przejmujący moment kiedy wierni rozstępowali się na boki wiejskiego kościoła, robiąc miejsce partyzantom – swym obrońcom i głośne odśpiewanie pieśni „Boże, coś Polskę” a w niej Ojczyznę racz nam wrócić Panie…, stały się manifestacją uczuć patriotycznych ludu i wojska –które swym mundurem określało ciągłość państwa polskiego (dodam tylko, że pieśń ta po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918r. jako polska katolicka pieśń religijna, konkurowała z Mazurkiem Dąbrowskiego o uznanie jej za hymn państwowy – aut.). Wspomnę także, że reżyser filmu Bohdan Poręba, opowiadał o próbie usunięcia przez ówczesnych cenzorów kina dokładnie tej sceny z kościoła. Jednakże ówczesny minister obrony narodowej gen. W. Jaruzelski osobiście interweniował w tej sprawie, będąc pod wrażeniem sceny i ekspresji, jaka płynęła z jej symboliki. Wracały do mnie także słowa „Romana”, który mówił mi podczas swego ostatniego wywiadu 2 sierpnia 2014r., że „ludność wtedy była bardzo patriotyczna. Karmili partyzantów i ich konie, nie szukając wynagrodzenia. Chłopi bardzo pomagali lotnemu oddziałowi”. Dla tamtych ludzi mundur polski był bardzo ważnym symbolem. Mundur chronił spokój i każdy polski dom. Mundur był „widocznym znakiem oporu a w konkretnej sytuacji – ciągłością państwa”. W czasie wojny polski mundur był otuchą dla narodu a żołnierskim obowiązkiem było walczyć i trwać, gdzie krzywda. „Ludzie szli do munduru jak do Przenajświętszego Sakramentu”.[z filmu „Hubal”] Niezłomny żołnierz Henryk Dobrzański Hubal mjr Oddziału Wydzielonego Wojska Polskiego przyrzekł: „Ja w żadnym razie broni nie złożę, munduru nie zdejmę. Tak mi dopomóż Bóg”. Niemcy bali się Go jak ognia i nazywali Go „Der tolle major”, co znaczy „szalony major”. Pamiętam jak „Roman” podczas swego wywiadu mówił, iż „Niemcy bardzo bali się „bandy” Hubala”. W takim oddziale ułanów mjr Hubala służył plut., potem wachmistrz Romuald „Roman” Rodziewicz. W filmie „Hubal” wyreżyserowanym w 1973r. przez Bohdana Porębę, rolę tytułową kreował świetny aktor Ryszard Filipski, a w plut. „Romana” wcielił się Jan Stawarz.

Tutaj msza św. w kaplicy, a ja oglądam film w swych myślach i tak klatka po klatce cwałuję, by nadążyć za szarżą kawalerii, która 30 marca 1940r. w ciężkim boju pod Huciskami „zsiekła na drzazgi oddziały niemieckie aż iskry leciały”. To autentyczne słowa „Romana”, które brzmiały w moich uszach, kiedy wypowiadał się o swej historycznej przeszłości. Mówił mi, że „dla nich – ułanów mjr Hubal był ich opiekunem. Był jak ojciec, prawdziwy troskliwy ojciec”. Wtedy zagadnęłam także o Mariannę Cel ps. „Tereska”, o ułana babę, co służyła z nimi, przenosiła meldunki i też chciała Niemca bić. Roman odrzekł, że „ona była bardzo odważna, że patriotką była”.

Kapelan Domu Opieki „Jasna Góra” w Huddersfield ks. Jan Wojczyński TChr, wygłasza homilię

 

 

Podczas podniesienia w trakcie mszy św. w intencji śp. Hubalczyka

 

 

Po piekle Holokaustu w niemieckich obozach koncentracyjnych w Auschwitz (trafił tam po aresztowaniu w sierpniu 1943r. jako więzień polityczny i żołnierz AK, gdzie wytatułowanomu na lewej ręce nr obozowy 165642), Brzezince, Buchenwaldzie oraz na terenie Austrii, które to obozy zagłady przetrzymał – Rodziewicz chciał po wyzwoleniu odszukać „Tereskę”. Rozpytywał o nią swych nielicznych kompanów ułanów, którzy ocaleli. Żaden nic nie słyszał o niej. Rodziewicz pojechał w okolice, gdzie stacjonowała kiedyś ich kawaleria, by rozpytać tamtejszą ludność o „Tereskę”. Ślad po niej zaginął. Ze smutkiem mówił, że „musiała być zabita przez Niemców, a ciało jej przepadło” i zamyślił się głęboko… Po czym zapytał na głos: „Mógłbym papieRosa od kogoś popRosić?…” i powiedział to z tym swoim dźwięcznym, pięknie brzmiącym „R”.

Przepadło też ciało samego legendarnego majora Hubala, który zginął 30 kwietnia 1940r. pod Anielinem k/Opoczna. Koń majora „Demon” też poległ od kul. Poległo wielu partyzantów.

„Każdy ginący człowiek to cały świat sam w sobie” [Melchior Wańkowicz]. Cudem wachmistrz „Roman” ocalał. Pomimo iż wiele razy otarł się o śmierć (także w obozach koncentracyjnych), nigdy nie był ranny. Mówiono o nim, że kule się go nie imały a Pan Bóg kule nosił. Raz jedyny był draśnięty kamieniem z szosy, który uderzył go w okolice nosa. Taki to był prawdziwy polski superman, superhero.

„Jeszcze Polska nie zginęła! I nie zginie! Jeszcze Polska nie zginęła! – Niech żyje Polska!” To słowa, które dodawały otuchy podczas okupacji. Major Dobrzański „Hubal” nie uznał kapitulacji Warszawy w 1939r. i dlatego przeprowadził swój oddział 300 żołnierzy z okolic Grodna w Góry Świętokrzyskie, by toczyć nierówną walkę z przeważającymi siłami niemieckiego wroga (jak w 480r. p.n.e. 300–osobowy oddział Spartan dowodzony przez króla Leonidasa, stawił czoła 100-tys. armii perskiej pod Termopilami). Major jako pierwszy z żołnierzy polskich podjął działania partyzanckie. Miało to ogromne znaczenie dla kraju i ludności, że Polska żyje i walczy, aby nie zginął duch nadziei i walki w narodzie. Rozeszły się wieści, że pierwszy zorganizowany oddział partyzancki nazwany przez mjr „Hubala” Oddziałem Wydzielonym Wojska Polskiego, walczy przeciwko okupantowi, a tocząc boje za sprawy Ojczyzny z oddziałami SS – wychodzi zwycięsko, walcząc do ostatniego tchu.

„…Za gruzy naszych miast
Za braci naszych krew,
Szarpajmy wrogów ciała!
Niech zniknie szwabski chwast!
Odpowie na nasz zew,
Powstając Polska cała!…”

Autorem tej piosenki był ppor. ps. „Tchórzewski”, czyli Józef Wüstenberg z zawodu prawnik, co pełnił w oddziale funkcję oficera ds. zleceń. Na przełomie marca i kwietnia 1940r. na kwaterach we wsi Gałki, napisał słowa pierwszej oryginalnej piosenki „Hubalczyków“: „My partyzanci majora Hubali“. Melodię zaczerpnął z pieśni powstańców 1863r. – „Marsz strzelców“. Tak powstała pierwsza w okupowanej Polsce pieśń partyzancka.

„ My partyzanci majora Hubali,< /br> Idziemy dziś na krwawy z Niemcem bój.< /br> Pragnienie zemsty serca nasze pali,< /br> A przeciw nam bombowców wroga rój!“

„Hubal” i Jego dzielny wachmistrz Rodziewicz, przysięgali Bogu być wiernymi Ojczyźnie swej Rzeczypospolitej Polskiej. Na straży honoru żołnierza polskiego stać wiernie i tak postępować, aby móc żyć i umierać jak prawy żołnierz polski.„Hubal” i „Roman” to nieustraszeni żołnierze, wierni do końca przysiędze i Ojczyźnie. Upór i wierność wartościom Bóg, Honor i Ojczyzna uczyniły ich niezłomnymi rycerzami. „Hubal” to człowiek legenda, a „Roman” to człowiek historia, którą dane mi było poznać. Całe swe młode życie poświęcił walkom frontowym i działalności konspiracyjnej. Tak po ludzku nic dla siebie nie miał z tego młodzieńczego życia. Historia o nim nadaje się na realizację dobrego filmu historyczno – przygodowego o podłożu patriotycznym, jako antidotum na zakłamywanie historii II wojny światowej, a zwłaszcza ZAPOMNIANEGO HOLOKAUSTU, dokonanego na nas Polakach. Rodziewicz to wyjątkowy, niecodzienny świadek czasu, gdyż przeżył aż cały wiek w naszej polskiej historii. Jego długie życie było skarbnicą doświadczeń kilku pokoleń Polaków. Wraz z „Romanem” odchodzi pewna epoka ludzi niezłomnych.

Romuald Rodziewicz „Roman” z numerem z KL Auschwitz na lewej ręce

 

 

„Mimo, że o nim napisano książki – to on był normalnym człowiekiem. Bardzo skromnym. Do ostatniego dnia zachował pełną świadomość mimo prawie 102 lat. Miał ten dar od Boga, że mógł nam opowiadać i zachować taką pełną tężyznę duchową i fizyczną prawie aż do końca…”, tak ks. Jan Wojczyński wspominał w audycji dla Polskiego Radia „Ostatniego Hubalczyka”.

Te wszystkie myśli, głosy, wspomnienia i obrazy nachodziły mnie patrzącą na portret Hubalczyka. A przecież był tu z nami tak niedawno… Odszedł, aby żyć wiecznie w naszej pamięci jako niezłomny. Wzorzec dla nas.

Po mszy św. ks. Jan zaprosił nas i panie rezydentki (także weteranki II wojny światowej, co przeszły przez Syberię) do salonu, na projekcję filmu dot. ostatniej drogi Romualda Rodziewicza. Poznałam tutaj panią Janinę Stanowską z 316. Kompanii Transportowej, która walczyła pod Monte Cassino, panią Czesię Jarosz, która była w czasie wojny w Ugandzie, panie Wandę Orlińską, Wincentynę Tkocz, Irenę Chajdas oraz panią Marię Spychalską. W zamyśleniu oglądaliśmy chwile pożegnania z „Romanem”. To z prawej to z lewej migała mi jasna postać młodziutkiej opiekunki Magdy Masłowskiej, która pamiętnej nocy była przy konaniu Rodziewicza. To przy niej Hubalczyk żegnał się z tym światem, przechodząc w inny.

Rezydentki Domu Opieki „Jasna Góra” w Huddersfield podczas mszy św. w kaplicy. Od prawej: Zofia Skotnicka, Wincentyna Tkocz, Czesława Jarosz

 

 

Ks. Jan siedział w fotelu i ocierał łzy… Łamał mu się głos, kiedy wspominał swego niezwykłego rezydenta, sam przecież także będąc unikatem, postacią ciekawą, charyzmatyczną i zatrzymującą myśli zabieganego człowieka w czasie. Przy kawie i tortowym cieście, ksiądz snuł swoje opowieści jak gawędę, która była niezwykła. Tworzył się niecodzienny klimat, tak jakby się było uczestnikiem tych opowieści i podświadomie czuło się jakby one były własnymi doświadczeniami. W tym miejscu powiedział nam o niepowszechnej postawie swego rezydenta. Kiedy Melchior Wańkowicz chciał podzielić się honorarium z Rodziewiczem za książkę „Hubalczycy”, to ten stanowczo odmówił, nie chcąc ani grosza. Ksiądz uchylił nam rąbka tajemnicy, oznajmiając nowinę, że ma cichą nadzieję, iż na wiosnę, otworzy Izbę Pamięci Ostatniego Hubalczyka w Domu Opieki „Jasna Góra” Huddersfield. Znajdą tu swoje miejsce pamiątki po „Romanie”.

Rezydentki Domu Opieki „Jasna Góra” w Huddersfield. 1-szy rząd od prawej: Janina Stanowska, Zofia Skotnicka, Wincentyna Tkocz, 2-gi rząd od prawej: Anna Herman, Wanda Orlińska, Irena Chajdas, Maria Spychalska, Czesława Jarosz, goście, od lewej: Beata Steinhagen, Marek Zdziarski, Joanna Dudzic z mężem Darkiem, opiekun Mateusz Wala oraz ks. Jan Wojczyński

 

 

Zaproszeni przez ks. Jana na obiad – pojechaliśmy samochodami do restauracji Toby Carvery na wieczorny angielski posiłek. Ruch był tam jak w ulu. Czekaliśmy na wolny stół aż w końcu cierpliwość została nagrodzona smakowitym gorącym daniem. Wypiliśmy toast za dobre imię Ostatniego Hubalczyka i za nas. Trudno było odejść od stołu, rozmawiając o historii Polski i wspominając postać ppłk WP Romualda „Romana” Rodziewicza. Spytałam księdza o losy prochów Hubalczyka i o pochówek w Polsce. Ponieważ dochodziły do mnie głosy czytelnicze z prośbą, abym pomogła w doprowadzeniu do pochówku prochów Hubalczyka na Szańcu Hubala w Anielinie. Zadałam to pytanie ks. Janowi. Wyjaśnił mi, że otrzymał oficjalną wiadomość na piśmie od Konsula Generalnego Pana Łukasza Lutostańskiego z Manchester i „jest już pewne, iż ceremonia pochówku urny z prochami śp. Romualda Romana Rodziewicza zaplanowana została na 12 czerwca 2015r. na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie”.

Szczerze przyznam, że tylko chwilowo towarzyszyłam Ostatniemu Hubalczykowi w jego życiowej drodze, poznając go w sierpniu. Było to jednak spotkanie jak stygmat, które bardzo na mnie wpłynęło. „Roman” to człowiek honoru i wielkiego formatu. Jakaś zadziwiająca moc osobowości z niego płynęła i przykuwała moją uwagę, tak że oczu nie mogłam od niego oderwać, od tego syna polskiej ziemi. Pomimo swych lat wciąż był tym samym Hubalczykiem, tj. zdyscyplinowanym, prawdomównym żołnierzem, człowiekiem zasad, prawdziwym dżentelmenem. On jako Ostatni Hubalczyk stał na straży prawdy o swym legendarnym „Hubalu” i wiernie z nim służył – obydwaj zakochani i zaślubieni z Polską.

Tak wielu młodych ludzi zna historię ostatniego Mohikanina ale nie wie kim był Polak, Ostatni Hubalczyk z oddziału majora „Hubala”. Powieść „Ostatni Mohikanin” doczekała się kilkakrotnych ekranizacji. Wartkiego i pełnego dramatyzmu życia Ostatniego Hubalczyka nikt jeszcze nie zekranizował. Pociągali nas Indianie, teraz czas na partyzantów, co szli śladem wilka. Oczy Hubalczyka oglądały mego idola, który rozmawiał z nim i dzielił partyzanckie życie leśnej braci. Dałam mu wtedy obietnicę, że będę go odwiedzać, kiedy spytał mnie wprost czy mogę do niego przyjeżdżać, a ja?! -zawiodłam… czego nie umiem sobie wybaczyć. Od dziecka byłam zakochana w legendzie majora „Hubala” i Jego dzielnej kawalerii. Ale zawiodłam, wypadek mnie zatrzymał, życie przygniotło i kazało to unieść. Czy wypełnię swą obietnicę, jaką dałam „Romanowi”, pytającemu mnie:- Czy będziesz do mnie przyjeżdżać? – Czy w takim razie przyjadę z Anglii, by towarzyszyć jego doczesnym szczątkom w kolejnej drodze na miejsce spoczynku w ukochanej Polsce? Polsce, z której to ziemią połączy się tak ściśle, iż staną się jedno…

Polska ziemi o przytul go do siebie, by przyjęty mógł złożyć Ci pocałunek i zabliźnić tamten podły czas pieców, który w nim tkwił. Na moje pytanie „Co pamięta z Auschwitz”? Odpowiedział – „Wolałbym nie pamiętać”…i zastygł gdzieś w głębi siebie prosząc mnie o kolejnego papierosa…

Z każdej podróży wracasz jako inny człowiek. Po drodze wiele możesz się nauczyć i dowiedzieć o sobie, a wtedy opowiesz co widziałeś. To pomaga w życiu wysilić umysł, żeby zapełnić te nieszczęsne puste kartki treścią, z równie pustej głowy. Mój świat z przeszłości rozwiewa się niczym sen i coraz mniej go pamiętam. Bywa, że czasem sny i marzenia z dzieciństwa się spełniają. Nigdy jednak bym nie przypuszczała, że kiedykolwiek w swym życiu spotkam (i to w Anglii) na swej drodze ostatniego żołnierza, ułana z oddziału mego polskiego Hero majora Hubala, dla którego miałam ogromny podziw od dziecka. Dziecka słuchającego opowiadań wojennych mego Dziadka AK-owca i mego Ojca, sześcio czy siedmioletniego wtedy chłopca, który, nie mając butów, podczas siarczystej zimy na bosaka biegał z młodziutkimi siostrami – pomagał karmić Żydów, czy też jeńców wojennych, umierających z głodu i mrozu w tymczasowym niemieckim oflagu, nosząc im chleb i zupę wyżebraną w koszarach niemieckich żołnierzy (często za to dostając mocnego kopniaka w tyłek od niemieckiego mundurowego, tak że leciał długo zwinięty bólem w powietrzu, zanim spotkał go kolejny kopniak z czubatego niemieckiego buta). Ból, ryzyko i płacz nie powstrzymywały mego małoletniego Ojca od niesienia pomocy tym, którym było gorzej – chociaż u samych w domu bieda aż piszczała.

Dziadek walczył w AK a babcia ciężko pracowała całymi dniami np. na worek mąki po okolicznych wsiach, aby to mój sześcioletni Ojciec, zastępujący w domu swego Ojca, mógł ugotować bryję dla wszystkich do jedzenia, podobną do krochmalu, którą jedli prawie codziennie podczas okupacji, na przemian z ugotowaną lebiodą, brukwią i pokrzywą.

Śp. Romuald Rodziewicz „Roman”

 

 

Takie to były kiedyś czasy i takie pokolenia Polaków. Inne niż te dzisiejsze. A ten mój Hero Hubal był dla mnie zawsze wzorem cnót patrioty i żołnierza, zakochanego w naszej Ojczyźnie. Za Nią jeden i drugi poświęcali to, co mieli najcenniejsze – życie!

Chwała polskim bohaterom i żołnierzom niezłomnym!
Cześć Ich pamięci!
Z uśpienia wolna powstań Polsko cała!

Specjalnie dla Znadniemna.pl Xenia Jacoby z Huddersfield, zdjęcia autorki

źródło: znadniemna.pl

 

21 Kresowe opowieści Jadwigi Borkowskiej – Żurek  NASZA ZIEMIA. Na podstawie miesięcznika Moje Giżycko 2017/2018

 

 

 

 

źródło: Moje Giżycko NR 18 Grudzień 2017

 

22 Mieczysław Rodziewicz