2. M.Skrzetuski-Wspomnienia o ?.Rodziewiczu (1866?-19.IX.1916 r.)
Dziadek
Pamięci ułana 1 Pułku Ułanów Legionów Polskich, Rodziewicza, poległego dn. 19 września 1916 r. na Wołyniu pod Sitowiczami.
Pierwszy raz zetknąłem się z nim na ćwiczeniach organicyi w „koszarach” przy ulicy Żórawiej. Było to we wrześniu 1915 r. Wiekiem i postawą wojskową odcinał się jaskrawym kontrastem od swych młodocianych towarzyszy. Nazywano go „rosyjskim podoficerem”, co zresztą na pierwszy rzut oka odpowiadało jego zewnętrznemu wyglądowi. Średniego wzrostu, krępy, dobrze zbudowany, trzymający się prosto, o mikołajewskich wąsach, w skautowem ubraniu koloru zielonkawego, wydawał się być intruzem w tem kółku, złóżonem przeważnie z uczącej się młodzieży. Choć pewno już piąty krzyżyk na muskularnych nosił barkach, odznaczał się karnością i bynajmniej nie korzystał wobec swoich komendantów z powagi, jaką nadawały mu jego podeszłe lata. Trudno było dowiedzieć się czegoś o nim, gdyż nikt go nie znał, a pytać wprost nie śmiano.
Wyjechałem w pole i wkrótce zapomniałem o tej ciekawej postaci. Jakież było moje zdziwienie, gdy w końcu sierpnia 1916 r. przyszedł on właśnie do naszego fusrajtarskiego szwadronu, rozłożonego w lesie pod Sitowiczami. Byliśmy wtedy w rezerwie, chwilowo przydzieleni do piątego pułku. Przypomniałem mu się natychmiast i zapytałem o bliższe szczegóły zjawienia się jego. „Nie chcieli mię puścić, ledwie się wyrwałem… Przyjechałem z transportem…” Oto wszystko — dziwne, lecz nie śmiałem wprost pytać o więcej. W polu żołnierz mało interesuje się drugim, mundur demokratyzuje i upodabnia wszystkich.
Dopiero w parę dni potem dowiedziałem się, że pochodzi z Warszawy, nazywa się Rodziewicz, jest żonaty, ma również dzieci. Oczywiście zaraz w pierwszych dniach przylgnęła do niego, powszechnie przyjęta w Legionach, nazwa: dziadka.
„Dziadek” szybko zyskał sobie ogólną sympatyę. Nigdy nie uchylał się od niczego, zawsze chętny do każdej roboty, gorliwie i sumiennie spełniał wszelką „służbę”. Gdy czas wolny pozwalał, rozbierał się do pasa i, wykonywując gimnastyczne ruchy, oblewał piersi zimną wodą. Jak już zaznaczałem, był krzepkiej budowy ciała, o dobrze rozwiniętych mięśniach. Patrząc na niego, zdało się, że śmierć nie może mieć przystępu do tego człowieka, tak bujne jeszcze było w nim życie.
Prócz troski o zdrowie, lubił często leżeć pod drzewem i skrzętnie pisać w swoim pamiętniku. Postać ta, pełna pogody i świadomości, swej roli, wpływała dodatnio na otoczenie, w którem się znajdowała.
W miesiąc potem dostaliśmy odcinek pod temiż Sitowiczami. Było to 19 września. Pluton nasz pełnił służbę. Patrol, do którego należał Rodziewicz, o godz. 5-ej rano zmienił nocną placówkę. Dzień wstawał jasny. Około 10-ej godziny artylerya nasza, na skutek raportu o umacnianiu pozycyi nieprzyjacielskich, zaczęła strzelać w okopy rosyjskie. Ogień trwał godzinę. Brać ułańska wyległa na okopy, by lepiej obserwować granaty, padające po stronie .przeciwnika. Ani jeden strzał nie padł z tamtej strony. Zdało się, że Moskale wymarli. O godz. 11-ej zamilkły armaty. Komendant placówki, patrolowy Morgan, bierze trzech ludzi na ochotnika, między którymi znajduje się Rodziewicz, i podkrada się pod nieprzyjacielskie druty. Zdziwienie ogarnia ułanów; cisza… Idą dalej: okopy puste… Natychmiast śle Morgan meldunek do komendy szwadronu o wynikach patrolu. Podpor. Rylski szybko organizuje wycieczkę; zbiera pluton i marsz pod okopy rosyjskie. Trzeba było widzieć twarze tych ludzi, z jaką szli radością: spieszno im było. Do plutonu po drodze przyłącza się placówka. Idą śmiało—wokół nich cisza. Są pewni powodzenia: „tak z parę granacików między drutami!..” Już są niedaleko… Wtem gruchnęła salwa. Kule biją gęsto, celnie — obsypują formalnie oddział. „Cofać się!” — pada rozkaz. Zbyt są odsłonięci — już dwóch rannych, jeden zabity — znów ranny — oby prędzej! Gotowi wytłuc wszystkich… Trafiony ekrazytówką w szyję, pada Rodziewicz: obu rękoma chwycił się za czapkę i tak pozostał, nie jęknąwszy nawet. Pod gradem kul dwóch kolegów, pełzając na brzuchach, przywlekło go za nogi do okopu. Serdeczny żal ogarnął towarzyszy na wieść o zgonie „dziadka”. Nie chciano wierzyć, by śmierć mogła skosić tego mocarza. Był jak dąb, to też zginął, jak powalony gromem.
Na zakończenie pewien drobny, lecz ciekawy przypadek:
Było to na krótki czas przed fatalnym dniem. Czekaliśmy przed komendą piątego pułku na łopaty: mieliśmy pogłębiać rowy strzeleckie. Narzędzia wydawał nam sierżant Sulkiewicz (pseud. Michał Czarny). Nagle ktoś zwrócił się do Rodziewicza, nazywając go „dziadkiem”. Sulkiewicz, myśląc, że to do niego było skierowane to słowo, zwrócił uwagę młodemu ułanowi, który śmiało mógł być jego synem, na niestosowne zachowanie się jego. Na to Rodziewicz:
— „Ależ, dziadku, nie gniewajcie się — obywatel ten nie was, a mnie tak nazwał. Zresztą… czy my obaj nie wyglądamy na dziadków?”
Sulkiewicz, udobruchany, uśmiechnął się. Nikt nie przypuszczał wówczas, że za
niespełna dwa tygodnie, w jednym dniu, niemal w jednej godzinie, nieubłagane prawo wojny położy na obydwóch „dziadkach” ostatni stygmat śmierci.
M. Skrzetuski.
Źródło: Wiarus 1918, zeszyt 14, mikrofilm 89968 Biblioteka Narodowa w Warszawie