9. Janina Barbara Michalik (z d.Rodziewicz) – Syberyjskie wspomnienia (fragment)

Janina Barbara Michalik

Syberyjskie wspomnienia

W sobotę 21 czerwca 1941 r. gdzieś koło południa ruszył transport. Jeszcze dzisiaj słyszę ten straszny płacz, szloch, krzyk wstrząsający całym wagonem, rozsadzającym wprost jego ściany i dach. Wreszcie ktoś zaintonował: Pod Twoją obronę… i powoli nastąpiła cicha rezygnacja.
Rano 22 czerwca 1941 r. – w niedziele, na dworcu w Mińsku zobaczyliśmy przez kraty płaczące kobiety. Na następnych stacjach to samo. Zaczęły się domysły. Wreszcie, zdaje się w Kujbyszewie, po raz pierwszy wyprowadzono pod konwojem naszych dwóch mężczyzn po wodę i jeden z nich zdobył przy tym gazetę.
Upewniliśmy się – w o j n a !. Niemcy napadli na Związek Radziecki. Pociąg gnał jak szalony. Czasami tylko zatrzymywaliśmy się dla nabrania wody i bodaj dwa razy tylko w czasie dwutygodniowej chyba jazdy (dokładnie określić nie potrafię) dostaliśmy chleb.
Synka nie mogłam ani wykapać, ani uprać pieluch. Butelka wody na dobę !!. Dziecko karmione trochę piersią, dokarmiane moczonym chlebem, ssanym przez szmatkę, lub cukrem, surowym mlekiem, które czasem udawało się zdobyć na stacjach. Z zakratowanego okienka wagonu spuszczało się na sznurku butelkę z wciśniętym banknotem i wyciągało nalane mleko. Konwojenci nie reagowali. Na gotowanie nie było żadnego sposobu. Mieliśmy prymus i gdyby pociąg chociaż na trochę się zatrzymywał, można byłoby coś zagotować. Niestety – poganiała wojna, pociąg rwał jak szalony, strasznie trzęsąc nami i wagonami.
Dziecko żyło wbrew logice, rozsądkowi i medycynie. Raz tylko, w połowie drogi mniej więcej, pociąg stanął w stepie – pozwolono wyjść. Moje serdeczne opiekuńcze panie zorganizowały kąpiel dla synka. Zagrzały na prymusie wodę, zasłoniły kocami kąt na pryczy i w niewielkiej misce wymyły chudziątko. Jedyny zabieg w czasie paru tygodni podróży. Katastrofalne żywienie niemowlęcia i równie katastrofalne warunki higieniczne, fatalnie zaczęły się odbijać na zdrowiu maleństwa. Całe dnie niespokojne, rozpaczliwie płaczące, na ciałku pojawiły się sterczące guzki – wrzody.
W dniu 24 czerwca 1941 r. – św. Jana – syn został ochrzczony z wody – po prostu, w wagonie. Matką chrzestną została Eugenia Iwanicka, ojcem pan Pięta z sąsiedniej pryczy, którego imienia już nie pamiętam. Szybko zostaliśmy z nim i jego rodziną rozdzieleni. Pamiętam, że miał synka, ciut więcej niż rocznego – Wojtusia i dwie dziewczynki, i jak wszyscy płakali, gdy pociąg mijał ich dom i pola, położone blisko torów. Sama, do dzisiaj widzę ich mijaną ojcowiznę. Pani Iwanicka umarła w 1982 r. w Górze Śląskiej – w 2005 r. w maju byliśmy na Jej grobie. Żałosne chrzciny w wagonie, za kratami zamiast projektowanej uroczystości po przyjeździe do rodziców – w dzień imienin mojego ojca – Jana.
Synek dostał imiona; Zbigniew – Jan. Pierwsze – na pamiątkę ukochanego przez całą rodzinę siostrzeńca, pożegnanego w listopadzie 1939 r. przed przeprawą przez granicę do Warszawy – do taty. Biegną gorzkie wspomnienia i nawet zabawna z pozoru historyjka z imieniem synka podkreśla nasz zesłańczy los. Otóż komendant transportu, sporządzając imienny spis ludzi w każdym wagonie, przy imieniu Zbigniew kazał podać tłumaczenie rosyjskie. Ponieważ wersja taka nie istniała i nie mogła – zniecierpliwiony powiedział dosłownie: niech będzie Aleksandr, i tak zapisał, jednak po przybyciu na miejsce udało się zapis sprostować.
Bezmiar – 7 tysięcy kilometrów przejechaliśmy prawdopodobnie w dwa tygodnie – nie potrafię podać dokładnej daty przybycia na miejsce. Jechaliśmy na wschód, przesunął się czas i do zgnębionych, przybitych straszliwymi warunkami jazdy i koszmarem czekającego wszystkich życia na Syberii nie przyszła myśl, by coś zanotować, zapamiętać. Pewnego tylko dnia spostrzegliśmy rozbieżność między zegarem a porą dnia, lecz bez specjalnych emocji i dłuższej wymiany zdań – postaraliśmy się o przestawienie zegarów. Udało się jakoś wypatrzeć przez kraty pociągu zegary na niektórych stacjach. W miejscu ostatecznego osiedlenia różnica w czasie z Moskwą wynosiła 4 godziny – z Warszawą zaś 6 godzin.
Co jeszcze zostało mi w pamięci z jazdy po złowrogim – tak okropnym kraju? Otóż jakby historyczna zbieżność moich losów z losami rodziców, ewakuowanych w 1915 r. z Brześcia do Rosji. Mijałam stacje pamiętne z ich opowieści; Penza, Batraki, Miedwiediewo… W czasie tej ewakuacji zmarli dwaj bracia ojca: Kazimierz i Bronisław. Zgnębiona i przybita wyglądałam jednak przez kraty, dzięki czemu w Penzie, na stacji, wśród tłumu spostrzegłam postać młodej kobiety ubranej w ludowy, rosyjski strój i łykowe – „postoły”. Sama się sobie dziwię, że ten obrazek utkwił mi w pamięci, podczas, gdy tyle innych zatarło się całkowicie. Nie sposób rozważać, bo wyrywa mi się jeszcze jedno wspomnienie, również jakby historycznie zbieżne z losem mojej szkolnej koleżanki – Łubki Pawłowiczówny. Oto, gdy za Uralem, w stepie wypadł pierwszy i jedyny postój, kiedy pozwolono nam wyjść z wagonów i tam został wykąpany synek, a – stacyjka nazywała się Isiul-Kuł. Tam urodziła się właśnie moja przyjaciółka Luba Pawłowiczówna, w pociągu, w drodze do Polski po zakończeniu l Wojny Światowej. Tę nazwę miała zapisaną w metryce.
Transport przybył do Nowosybirska. Przeładowano nas na dwa duże statki. -„Aleksander Newskij” i „Minin i Pożarskij” – kursujące po ogromnej, przeogromnej w porównaniu do polskich rzek – syberyjskiej rzece Ob. Tymi samymi statkami odpływali do Dywizji Kościuszkowskiej w 1943 r. nasi chłopcy i dziewczęta, a w 1944 r. my z Narymskiego Kraju, „ewakuowani” do Stawropolskiego Kraju, w północne stepy Kaukazu.
Nic nie pamiętam z przeładowania w Nowosybirsku! Czy działała tak bardzo otępiająca rozpacz? Podróż jednak pamiętam. Płynęliśmy na dnie statku, w odrażającym smrodzie i brudzie. Na pokład można było wyjść na krótki czas, niewielkimi grupami. Koszmar, którego nie potrafię spisać, a boli tym bardziej, że cierpiało maleństwo – moje i tyle innych. Osiedlenie w posiołku Tagur, Narymski Kraj, Nowosybirska Obw. – lipiec 1941 r. Ile czasu trwała podróż? Nie pamiętam. Płynęliśmy na północ, w dół rzeki Ob. Statki przybiły do wysokiego brzegu – żadnej przystani i zabudowań, powietrze wiruje wprost gęstwiną dokuczliwej meszki. W pewnej odległości od brzegu znajduje się – niewidoczne z rzeki – robocze osiedle Togur – 500 kilometrów od Nowosybirska.
Wyładowano pierwsza grupę, przeznaczona do Toguru. Pozostali płyną dalej. Szczęśliwie znalazłam się ze swoimi, zaprzyjaźnionymi już osobami, na miejscu zesłania w Togurze, niedaleko od rejonowego miasta Kołpaszewo. W posiołku jest tartak i kołchoz, szpitalik, klub i coś jakby restauracja. Podobno w Nałymskim Kraju był na zsyłce Stalin. W latach 30-tych Narym wyłączono ze strefy Gułagów,