Rozmiar: 3840 bajtów wejdź i porozmawiaj !!! wyślij sms'a do znajomego :-) pozostaw po sobie ślad - wpisz się !!!  
MENU
   - DZIEJE
   - GAŁĘZIE RODU
   - GODNI
   - ZJAZDY
   - STOWARZYSZENIE
 

WSPOMNIENIA
Rozmiar: 231 bajtów
Napisał (ok.1975r) Kazimierz Rodziewicz herbu Jastrzębiec, gałąź Józefinowo ur.14.01.1903r w Polcach zm.2.11.1989r w Warszawie


RODZINA SKOBIEJÓW


Matka moja była najpiękniejszą kobietą w okolicy. Cieszyła się wielkim powodzeniem wśród kawalerów. Ojciec mój, Lucjan Rodziewicz administrował w którymś z położonych tam majątków, gdzie poznał moją matkę i natychmiast zakochał się w niej po uszy. Ile to czasu trwało nie wiem, pobrali się a ja byłem pierwszym łącznikiem ich miłości.
Okolica, w której urodziła się i mieszkała moja matka, stanowiła, charaktery-styczny typ czystej polskości jej mieszkańców. Otaczające zaścianek szlachecki Otkup, w którym usadowiły się trzy rodziny Skobiejów, były majątki: Zabłotowszczyzna, Kowieniów i Kniahinin, własność Koziełł - Poklewskich. Wsie polskie: Horboczewo ,Janczelewo, Ondołowicze, Kościeniewicze w tej ostatniej wznosił się piękny mały kościółek murowany, świecący nieskazitelną bielą. Ziemia żyzna, piękne lasy, zielone łąki i uprawne pola, tworzyły poezję tej tak pięknej miejscowości. Świerki i jodły puszyste, dęby rosochate zielone do bukietów podobne, sosny smukłe pachnące żywicą, brzozy białe z rozpuszczonymi warkoczami, topole i lipy, buki i jesiony, w podmokłych miejscach olchy, urozmaiceniem swym wabiły oko i wzbudzały ciekawość. Trudne do opisania piękno, w każdej porze roku widziało się z pagórka na roztaczające wielkie półkole w stronę majątku Kowieniów. Na tle urozmaiconego horyzontu, długa ściana lasu zamykała widnokrąg. Na tle tego mknie pociąg ciągnący za sobą długi sznur wagonów, dym równo rozkładał się wzdłuż uciekających wagonów. Pociąg mknie coraz dalej i powoli niknie w błękitnej chmurze zamykającej horyzont.
Zaścianek Otkup tonął w zieleni otaczających go dębów. Dom mego dziadka, otoczony drzewami owocowymi i ogrodem warzywnym świecił czysto pobielonymi oknami. Z rozwartych okien letniego wieczoru płynęły wesołe, to rzewne melodie muzyki i śpiewu, które wywierały jakiś nieokreślony nastrój romantyczny. Wnętrze tego domu, rozmieszczenie przedmiotów wyraźnie podkreślały wygląd szlachecki, mimo, że dziadek mój był tylko szlachcicem wywodzącym się ze szlachty drobnej.
Wnętrze pokoju przede wszystkim upiększał duży zegar ścienny. Majestatycznie Świecące się złotem zwisały ciężary. Długie wahadło powoli z równym tykaniem poruszało cały mechanizm zegara. Tarcza zegarowa i wskazówki pokaźnych rozmiarów odmierzały czas posuwając się po cyfrach rzymskich. Szum sprężyn zapowiadał dzwonienie zegara.
Stół i krzesła oraz dwie kanapy meblowały pokój. Ogromnych rozmiarów szafa, służyła nie tylko na ubrania, ale praktycznie, równocześnie odgradzała sypialnię od pokoju. U progu wejścia do pokoju był pokój dziadka. Nad jego łóżkiem dumnie zwisała dubeltówka myśliwska. W kuchni po drugiej stronie tej ściany zawieszony był cały arsenał myśliwskich przedmiotów, wśród których dominowała trąbka myśliwska. Kręcona pewnie w dwójnasób wykonana z brązu, nie mogłem z niej wydobyć naturalnego dźwięku. Wydobywałem z niej jakiś terkocący warkot do niczego nie podobny. Natomiast dziadek grał na niej tak pięknie jak Wolski.
Były tam: torba myśliwska pleciona z zielonego sznurka, pas myśliwski, prochownica, śrut i naboje, gwizdki zrobione z kości zajęczej, przynęty itp. Babka moja, żona dziadka nazwiskiem ze Szczerbów z duma podkreślała swoje pochodzenie francuskie. Miała nos garbaty zupełnie jak sam Szopen. Ojciec jej francuz z okresu odwrotu armii napoleońskiej spod Moskwy, prawdopodobnie ranny czy chory pozostał w majątku Żary, gdzie się nim zaopiekowano i w dowód wdzięczności ożenił się z moją prababką Pomiećkówną.
Dziadek mój Antoni Skobiej był z zawodu kowalem i ślusarzem. W latach dziewięćsetnych pracował jako maszynista i majster przy obsłudze pompy wodnej, zasilającej zbiornik znajdujący się na stacji kolejowej Krzywicze. Potem dziadek, jako maszynista jeździł parowozami. Był na Syberii, nad jeziorem Bajkał, był nad morzem Kaspijskim i na Kaukazie. Po powrocie kupił psa myśliwskiego i nazwał go imieniem góry na Kaukazie - Kazbek. Pies był mądry i spokojny. Bardzo się z nim przyjaźniłem, zginął tragicznie i pochowaliśmy go jako najserdeczniejszego przyjaciela.
Pewnego chłodnego, jesiennego dnia dziadek był na polowaniu. Po powrocie jak zwykle zmęczony i przesiąknięty wilgocią ,tymczasowo zawiesił dubeltówkę na gwoździu w sionce i sam udał się do mieszkania. W sionce stała mała drewniana ławka. Pies Kazbek jak to w psim zwyczaju położył się na środku sionki na podłodze. Traf tak chciał, że wbiegła świnia do sionki, przednimi kopytami stanęła na ławce i ryjem zrzuciła dubeltówkę. Strzelba uderzając o ławkę i podłogę, wypaliła, lufa jej skierowana była na psa. Pies ani drgnął, na miejscu został zabity. Wszyscy byli wstrząśnięci tym niezwykle odosobnionym wypadkiem. Tam upłynęły moje lata dziecinne, znamienne w przeróżne wydarzenia podczas I-szej Wojny Światowej, tam kończyłem szkołę. Zwykła codzienność uzupełniała bieg pracy w toczącym się życiu. Otoczenie nadawało temu główny charakter ujawniający się w obyczajach, moralności, zwyczajach, które stawały się obowiązujące. Społeczeństwo samo regulowało sobie stosunki współżycia i trafnie rozwiązywało zaistniałe konflikty powracając do zgody. Rozbrajająca prostota i logika niwelowały błędne ścieżki. Nie ma nic w tym naukowego oczywiści z punktu widzenia zarozumiałych i nadętych pseudonauczycieli.
Samo życie jest nauką a rodzina jest w nim ogniwem.


Rozmiar: 231 bajtów

Henryk Rozdziewicz ze Szczecina złożył do druku 2 pierwsze opracowania z serii "Z dziejów rodu Rodziewiczów":
1. "W zgodzie z sumieniem. Opowieść o losach rosyjskich Rodziewiczów"
2. "Garść wspomnień z 63r" - pamiętnik Ludwiki z Jamonttów Rodziewiczowej. Te opracowania oraz następne, które są w trakcie przygotowania będą do nabycia na III Zjeździe Rodziewiczów w 2004r.


Fragment 1


Górne piętro domu zajmowały dwie osoby: wuj August Zejtz i ciotka Julia. Siostra Ignatiego, pierwszego rosyjskiego Rodziewicza, była mistrzynią parzenia kawy. W niedzielę, po nabożeństwie w soborze Uspieńskim z cudownym obrazem Bogarodzicy, nic nie sprawiało większej przyjemności dzieciom i dorosłym, niż udać się do niej na piętro. Starszych ciotka częstowała kawą i nalewkami, młodych orzechami i piernikami. Była miłą, starszą osobą, często kaszlącą w wyszywaną, jedwabną chusteczkę. Wuj August, brat Teresy - żony Ignatiego Rodziewicza, powoli dożywał swego wieku. Aptekę sprzedał, ale zachodził do niej często i rozmawiał z nowym właścicielem. Najważniejsze dzieło jego życia było zaliczone. On wychował, pomógł w wykształceniu i postawił na nogi Nikołaja i teraz spokojnie patrzył na zgodne życie rodziny. Chętnie wspierał pieniędzmi, kiedy tylko przychodzili z prośbą. Nie odmawiał pomocy i udzielał życiowych porad.
Nikołaj, będąc młodym, ładnie malował, pisał wiersze i grał na gitarze. Był energicznym, pracowitym i dobrze zapowiadającym się młodym człowiekiem. Szybko otworzył praktykę sędziego. Zadowalały go niskie honoraria, bronił ludzi zwyczajnych, potrafił raz rozpoczętą sprawę doprowadzić do pomyślnego końca. Wśród klientów byli ludzie od prostego woźnicy do właściciela powozu i miał u nich opinię dokładnego i porządnego człowieka. Riazań rozwijał się i bogacili się jego mieszkańcy. Nikołaj najpierw kupił źrebaka i klacz zakładając koło Rybnoje małą stadninę koni, po czym wystawiał konie do wyścigów. Prawnicza praktyka oraz hodowla koni przynosiły dochód. Pozwoliło to mu kupić posiadłość Bagramowo, położoną 15 wiorst od miasta. W stajni w boksach stały dorodne konie, osobno do karet i wyścigów, osobno do przejażdżek w siodle. Podwórko służyło za wybieg, kiedy była potrzeba pokazać kupcom towar. Posiadłość była położona na górce, w dole płynęła rzeka Woża.


Rozmiar: 231 bajtów
Fragment 2

"Garść wspomnień z 63 roku" jest jednym z czterech zeszytów, stanowiących całość pamiętnika Ludwiki z Jamonttów Rodziewiczowej przechowywanego w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich we Wrocławiu. Wspomnienia z czasów młodości wpisują się w obraz powstania styczniowego. Uwaga autorki skoncentrowana jest na wydarzeniach osobistych, które zaszły w Wilnie w latach 1862- 1866. Biorąc czynny udział w rozgrywających się wówczas wypadkach, była blisko związana ze stronnictwem "czerwonych". Ponieważ zaś wspomnień działaczy tych z Wileńszczyzny niewiele dotąd ukazało się drukiem, więc wspomnienia Ludwiki Rodziewiczowej mają pewną wartość jako źródło historyczne. Pierwsze nauki autorka zaczynała w domu pod kierunkiem wykształconych i dobrych pedagogów, a następnie uczęszczała na pensję. Wspomnienia były pisane w 1912 roku przez już blisko 70-letnią staruszkę, ale dziś zadziwiają stylem, logiczną konsekwencją i piękną polszczyzną, stanowiąc dokument obyczajowy z życia ówczesnej szlachty litewskiej. Chociaż autorka nie wybiega poza pojęcia i poglądy swej klasy, szlachty litewskiej, stara się mieć własny sąd o wydarzeniach i ludziach nie wahając się rzucić ostre słowa potępienia pod adresem bogatej szlachty, gromiąc jej sobkostwo i ciasnotę poglądów, zwłaszcza, gdy chodzi o kwestię włościańską (uwłaszczenie).


Rozmiar: 231 bajtów
Lew Trocki (1879-1940)
Pamiętniki Rozdział V. Miasto i wieś.
(fragment)


Środowisko, w którem żyłem, było apolityczne. W ciągu mych lat szkolnych nie miałem poglądów politycznych, ani też nawet nie odczuwałem potrzeby ich posiadania. Jednakże moje nieuświadomione dążenia były opozycyjne.
Żywiłem głęboką niechęć do istniejącego ustroju, do niesprawiedliwości, do gwałtu. Skąd ją czerpałem" Z warunków epoki Aleksandra III, z policyjnej samowoli, z eksploatacji posiadających, urzędniczego łapownictwa, ograniczeń narodowościowych, z niesprawiedliwości w szkole i na ulicy, z bliskiej przyjaźni z chłopskiemi dziećmi, służbą, robotnikami, z rozmów w warsztacie, z humanitarnego nastroju w rodzinie Szpencera, z czytania wierszy Niekrasowa i wszelkich innych książek, z całej wogóle atmosfery społecznej. Owe nastroje opozycyjne odkryłem w sobie wyraźnie przy zetknięciu się z dwoma kolegami z tej samej klasy: Rodziewiczem i Kołogriwowem.
Włodzimierz Rodziewicz był synem pułkownika i przez pewien czas drugim uczniem w klasie. Nalegał na rodziców, żeby pozwolili mu zaprosić mnie na niedzielę. Przyjęto mnie dosyć sztywno, ale dobrze. Pułkownik i pułkownikowa rozmawiali ze mną niewiele, jakby mnie badając. W ciągu owych trzech - czterech godzin, które spędziłem w rodzinie Rodziewicza, dwukrotnie natknąłem się na coś obcego i niepokojącego, nawet wrogiego: kiedy rozmowa mimochodem dotykała religji, albo władzy. W rodzinie panował ton konserwatywnej prawowierności, który odczułem, jak cios w pierś. Włodzimierzowi rodzice nie pozwolili przyjść do mnie i przyjaźń nasza przerwała się. Po pierwszej rewolucji w Odesie, wielką popularność zyskało nazwisko czarnosecińca Rodziewicza, zapewne jednego z członków tej rodziny.
Jeszcze jaskrawszy przebieg miała sprawa z Kołogriwowem. Kołogriwow wstąpił odrazu do drugiej klasy na drugie półrocze i wyróżniał się w klasie swą obcością, wzrostem i niezgrabnością. Pilności był niezwykłej. Gdzie tylko i co tylko można było, wykuwał na pamięć. Już w ciągu pierwszego miesiąca zakuł się całkiem. Kiedy nauczyciel geografji wywołał go do tablicy, Kołogriwow, nie czekając na pytanie, zaczął od razu: - Jezus Chrystus nauczał świat. . . - Rzecz w tem, że po geografji miała być lekcja religji.
W rozmowie z tym Kołogriwowem, który odnosił się do mnie, jako do pierwszego ucznia, z pewnym szacunkiem, wyraziłem jakiś krytyczny sąd, czy to o dyrektorze, czy o kimś innym: - Czy można tak mówić o dyrektorze" - spytał ze szczerem oburzeniem Kołogriwow. - A dlaczego nie" - z jeszcze szczerszem zdziwieniem spytałem z kolei ja. - Przecież on jest władzą. Jeśli władza każe ci chodzić na głowie, to obowiązany jesteś to zrobić, a nie krytykować.
Powiedział to całkiem dosłownie. Ta skrystalizowana formuła zrobiła na mnie wrażenie. Nie domyślałem się wówczas, że chłopiec powtórzył to tylko, co zapewne nie raz słyszał w swej niewolniczej rodzinie. I chociaż nie miałem własnych poglądów, zrozumiałem jednakże, że istnieją takie poglądy, których przyjąć nie mogę, podobnie, jak nie mógłbym jeść robaczywej strawy.


Rozmiar: 231 bajtów
Wacław Odyniec
Fragment
Mapy Wileńszczyzny
Wyd.Marpress 2001r


...Zacznijmy od okolic Wilna. Są to rynnowe Jeziora Zielone, na północ od miasta. Na zachód leżą Jeziora Trockie. One mają różne nazwy, są to m.in. je ziora: Okmiany, Galwe, Skajście, Tataryszki, Bernardyny. Można było żeglować po nich, pływać kajakiem i... zwiedzać ruiny zamku.
- O tych zamkach, grodziskach, dworach opowiesz później, teraz wracaj nad jeziora i wspomnij o rzekach.
- Jedźmy na północ. Nad grupę Jezior Narockich. Samo jezioro, jedno z największych w Rzeczypospolitej, o powierzchni 82 kilometrów kwadrato wych powstało w tzw. rynnie peryferycznej lodowca. A my ruszamy "Traktem Batorego", przez Nowowilejkę na Mickuny. Przekraczamy wcale przyzwoitym mostem bystrą Wilenkę i dalej przez Puszczę Ławaryską. Nie potrzeba doda wać, że dawna puszcza to dziś taki większy las, ale są i puszcze, ale na razie przez Weronę dość okrężną drogą jedziemy do Michaliszek nad Wilią. W cza sach batoriańskich z arsenałów i ludwisarni wileńskich spławiano nią działa i tu właśnie przeładowywano je na lawety i ciągniono końmi dalej, już drogą lądo wą. Teraz jesteśmy już w okolicy jeziora Świr i miasteczka o tej samej nazwie. Długie na około 15, a szerokie na 1-2,5 kilometra, jedno z największych na Wi leńszczyźnie, łączy się z Jeziorem Wiszniewskim. Naturalnie nad jeziorem wzgórze, stąd król robił przegląd wojsk w lipcu 1579 r., nocował w zamku. Gdybyśmy tak nie pędzili nad Narocz, to dotarlibyśmy do Wiszniew. Tam uro dził się znakomity kompozytor Mieczysław Karłowicz - syn językoznawcy, mi łośnika języka polskiego Jana Aleksandra.
Pamiętamy - przerwali mi Janek i Bogusław - w szkole karcono nas, że mówiliśmy: psiuk a nie psiak, a robaczywy a nie robaczliwy, a rydlówka to ma być rydel, a parsiuk to zwykły prosiak. - Trudny ten język polski. Trudny - Wracajmy nad Narocz. Jeszcze jeden wypad do Niestaniszek. Tu też przez Wilię przeprawiała się część Wielkiej Armii Napoleona i przy okazji ograbiła najpiękniejszy zabytek budownictwa gospodarczego, spichlerz z łamanym dachem i galeriami, obiegającymi budynek. Był wybudowany w XVIII wieku. Wracamy na trakt obrośnięty starymi brzozami do Kobylnika i stąd jak strzelił wą-skotorówką, bo nieco zmęczyliśmy się, do stacji nad samym jeziorem. (Tę stację zbudowano dopiero w 1937 r., to jej nie wypatrzymy na mapie).
- Mapy mogą powiedzieć dużo, ale nie wszystko. Samo jezioro jest długie na około 13 kilometrów, szerokie, w najszerszym miejscu na blisko 10 kilome trów, głębokie średnio na 11 metrów, ale największa głębia ma aż 40 metrów. Jest czyste, można dojrzeć podwodne mchy i wodorosty oraz resztki drutów kolczastych. Ślady minionej wojny. Krawędzie okopów zasypał wiatr. On też potrafi wzburzyć fale jeziora do wysokości 4 metrów. Niedoświadczonym mło dym żeglarzom, a szczególnie kajakarzom, zalecało się dużą ostrożność przy pływaniu po tym "wileńskim morzu". Dorośli zasilali kadry Marynarki Wojennej i Handlowej w Gdyni. Dokładne przyjrzenie się mapie powie wam o zaszłych w ostatnich latach zmianach. Brzegi jeziora od północy prawie nagie i wysokie, koło wsi Pasynki. To dział wodny między Wilią a Dzisną. Od południowego wschodu i północnego zachodu mamy piękny las, czasami przeglądający się w wodzie. Jeszcze wyraźniejsze różnice między starymi i nowymi mapami wy stępują, gdy porównamy sieć osadniczą. Powstały nowe schroniska, przystanie, gospodarstwa, na przykład na obszarze dawnego majątku Ostrów. Tu warto może wspomnieć, że zagospodarowanie przyległych terenów uległo przyśpie szeniu, kiedy całe państwo polskie, a więc i Wileńszczyzna wyszła z okresu wielkiego gospodarczego kryzysu z lat 1928-1933. Ten postęp możemy do strzec na poszczególnych kartach: utwardzone drogi, nowe stacje kolejowe, nowe młyny i tartaki. Nie wszystko można wyczytać ze znaków topograficz nych, z natury rzeczy schematycznych...


Rozmiar: 231 bajtów
Ewa Higersberger

Przyczynek do wspomnień o dr. Franciszku Rodziewiczu

Był rok 1944, rok Powstania Warszawskiego, rok nadziei na wyzwolenie i na zakończenie okupacji hitlerowskiej. Mieszkaliśmy na Saskiej Kępie z Ojcem, Matką i Siostrą Wieści o zbliżającym się froncie skłoniły Rodziców do podjęcia decyzji o przeniesieniu się do lewobrzeżnej Warszawy, do przyjaciół, na ul. Wspólną 10. Matka postanowiła pojechać na Saską Kępę, do naszego mieszkania na Berezyńskiej by zabrać jeszcze trochę rzeczy. Był to dzień l sierpnia. Wybuchło Powstanie. Matka nie mogła już do nas wrócić. Można sobie wyobrazić Jej rozpacz i obawę o pozostawione u przyjaciół córki. Pod koniec sierpnia, gdy dowództwo Powstania przeniosło się do Śródmieścia, nasiliły się bombardowania i życie koncentrowało się w piwnicach. Ojciec mój zmarł 19 września. Pod koniec września zachorowałam na czerwonkę. Po kapitulacji przyjaciółka Rodziców wyszła z Warszawy zabierając młodszą o 3 1/2 roku Siostrę. Mnie powierzyła służącej, która miała zaopiekować się mną i odprowadzić do powstańczego szpitala. Zostałam sama w piwnicy, skąd zabrali mnie przygodni ludzie do szpitala. Wkrótce okazało się, że szpital ma być zlikwidowany, a chorzy ewakuowani Wielu chorych nie było w stanie chodzić. Dano im wybór: albo spróbują piechotą udać się do zbiorczego szpitala powstańczego, skąd będą ewakuowani poza Warszawę, albo udadzą się do ad hoc zorganizowanego szpitalika przy ul. Chopina. Nie byłam w stanie poruszać się o własnych siłach. Zaniesiono mnie na Chopina. Ciężko chorą 11-letnią dziewczynkę przyjął dr Franciszek Rodziewicz i Jego żona Anna Aniceta. Zaopiekowali się mną, jak córką. Sami nie mieli dzieci. W szpitaliku byk) około 30 chorych, wśród których spotkałam między innymi znajomych mych Rodziców. Dr Rodziewicz zastosował wobec mnie "końską** kurację. Oprócz wody nie mogłam wziąć do ust żadnego jedzenia. Chorzy użalali się nade mną, próbowali częstować mnie po kryjomu czymś skromnym do jedzenia. Pan Doktor i Jego żona pilnowali mnie nieustannie. Dzięki tak drakońskiej kuracji i konsekwentnemu postępowaniu przeżyłam i wyzdrowiałam. Przez cały październik szpitalik działał, z sąsiednich opuszczonych domów przynoszono znalezione jedzenie. Pojawiali się żołnierze Wermachtu, odnoszący się do chorych, a szczególnie do mnie - dziecka ze zrozumieniem tragicznej sytuacji. Częstowali papierosami, czekoladą. Taka sytuacja, zdawało się stabilna, trwała do końca października. Po l listopada Niemcy zaczęli systematycznie podpalać i niszczyć dzielnicę. Z osób, które były w miarę sprawne dr Rodziewicz organizował grupy do gaszenia pożarów. Ściany szpitalika rozgrzewały się niebezpiecznie od płonących sąsiednich budynków. Huk przy wysadzaniu w powietrze domów i pożary powodowały, że pianina i fortepiany, których było sporo w domach zamożnych mieszkańców pobliskich domów, grały niesamowitą symfonię kończącą się wystrzałami strun niszczonych przez płomienie instrumentów. W połowie listopada Niemcy zadecydowali o ewakuacji szpitalika. Podstawiono ciężarówki i chorzy ze swym skromnym dobytkiem zostali wywiezieni poza Warszawę. Niemcy zaproponowali pozostanie w Warszawie pp. Rodziewiczom, mnie i p. Kołodziejskiemu. Gdy odmówili, Niemcy zaproponowali oddanie do dyspozycji wagonów kolejowych dla zabrania ruchomości szpitalika i własnego. Dr Rodziewicz odmówił, gdyż twierdzi], że skoro Jego podopieczni mogli zabrać tylko swój osobisty dobytek, to On tez tak uczyni.
Przenieśliśmy się do Żyrardowa. Tam zastało nas wyzwolenie. Potem dowiedziałam się, że moja Matka szukała mnie, trafiając nawet do Krakowa, do siostry p. Anny. Przywiązaliśmy się do siebie - pp. Rodziewiczowie i ja. Wprawdzie dr Rodziewicz namawiał moją Matkę aby pozostawiła mnie u nich na stałe, ale zarówno dla Matki, jak i dla mnie była to propozycja nie do przyjęcia. Rozstawaliśmy się z bólem, jak Rodzice z córką. Wiedzieliśmy, że nasze kontakty się nie skończą i rzeczywiście, do śmierci obydwojga pp. Rodziewiczów byli Oni i dla mnie i dla mojej Matki, jak najbliższa rodzina.
Podczas okupacji dr Rodziewicz pracował w Szpitalu Ewangelickim graniczącym z gettem Przez szpital przerzucano paczki dla Żydów, pomagano Żydom w przechodzeniu na stronę aryjską.
Po wojnie dr Rodziewicz otrzymał propozycje zajęcia wysokiego stanowiska w służbie zdrowia, ze wszystkimi płynącymi z tego korzyściami Warunkiem było wstąpienie do partii. Zdecydowanie odmówił, pozostał w Żyrardowie, mieszkał w niezwykle ciężkich warunkach ale nie sprzeniewierzył się swoim przekonaniom. Był niezwykle cenionym przez pacjentów i współpracowników. Zawsze serdeczny, dbały, życzliwy. W latach powojennych, kiedy wielu pacjentów narzekało na lekarzy, pacjenci dr Franciszka Rodziewicza wyrażali swoje uznanie dla Niego na łamach prasy podając Jego osobę jako wzór człowieka i lekarza. W piśmie pracowników służby zdrowia "Służba Zdrowia" z dnia 7 lipca 1974 r. grono przyjaciół opublikowało wspomnienie, którego fragment przytaczam: "Odszedł lekarz niezwykle sumienny, nestor polskiej dermatologii, najlepszy Kolega i Przyjaciel Ci, co Go znali, będą Go wspominać ze wzruszeniem". W warunkach rodzinnych i domowych był człowiekiem patriarchalnym Bez mała "domowym tyranem". Decyzje należały wyłącznie do Niego, On decydował o ubraniu żony, o Jej kapeluszach. Nie pozwalał nawet ubierać się w to, co Żona sama sobie kupiła. Niezwykle rzadko godził się na wyjścia Żony bez Jego asysty. Trzeba podkreślić, że był mężem bardzo troskliwym i kochającym. Stanowili niezwykle zgodne i kochające się małżeństwo.
W towarzystwie niezwykle dowcipny, wykazywał się wielką erudycją, znajomością sztuki, muzyki. Młodych rozmówców wprawiał czasami w zakłopotanie "egzaminując" z języków obcych. Władał przecież francuskim, niemieckim, angielskim i rosyjskim. Potrafił rozmawiać na każdy temat zarówno z młodzieżą, jak i z dorosłymi i na każdy niemal temat miał coś konkretnego do powiedzenia. Rzadko spotyka się ludzi o tak szerokich zainteresowaniach i wiedzy. A gdy czuł niedosyt swej wiedzy w jakiejś dziedzinie, zaraz po rozmowie próbował uzupełnić swe wiadomości.
Dr Franciszek Rodziewicz pozostaje w mej pamięci jako wspaniały Człowiek, prawy, erudyta o wielostronnych zainteresowaniach, świetny lekarz mający zawsze na pierwszym miejscu dobro pacjenta.

Rozmiar: 231 bajtów
Czesław Noniewicz
Za Wilnem
(Fragment)

To miało być gniazdem

Miejscowość Łoza w przeszłości posiadała oficjalną nazwę Nowy Dwór i należała do majątku Punżany. Później utrwaliła się nazwa Łoza.
Z pytaniem o Łozę zwróciłem się do pani Ireny Słabkowicz, wnuczki przedwojennego właściciela tego folwarku. Odpowiedziała obszernym listem, którego fragment warto przytoczyć. Dziadek mój, jak się zdaje, był człowiekiem nieco lekkomyślnym i marzycielem. Podobnie nie liczył się z surowymi wymaganiami rzeczywistości, gdy nabywał część Łozy. Gospodarowanie się zaczynało niemal od zera. Był czas, że Joanna Rodziewiczowa - Gosia, jak ją zwał małżonek - sama krzątała się przy inwentarzu i piekła wielkie sterty blinów, które stanowiły podstawę wyżywienia. Na jednym ze zdjęć rodzinnych widzimy ją jako 50-letnią kobietę z rozdętą szyją, chorobliwie nalaną twarzą i spuchniętymi stopami. Ale za cenę jej zdrowia, dzięki gospodarności i oszczędności oraz wytężonej pracy rządcy Tomasza, Łoza stała się tym, czym być miała, to znaczy sprawnie funkcjonującym i przynoszącym dochód mająteczkiem, miłym miejscem wakacyjnych spotkań rodzeństwa.
Piotr Rodziewicz, właściciel Łozy, podobnie jak Aleksander Rodziewicz, który osiadł w Pryciunach, pochodził z miejscowości Podobce koło Bujwidz. W Podobcach, niedużej, bo liczącej 8-10 domów wiosce, znajdowały się dwa domy Rodziewiczów. Piotr Rodziewicz był już człowiekiem wyobcowanym ze wsi, bowiem żył i pracował w mieście. W okresie międzywojennym prowadził on biuro podań w Wilnie przy Wielkiej Pohulance, tuż przed teatrem. Rodziewiczowie wynajmowali całe piętro okazałej kamienicy i prowadzili tam również pensjonat. Jednakże, gdy nadarzyła się okazja, kupiono ziemię w Łozie, która sąsiadowała z miejscowością Podobce.
Mówi Wanda Klubińska, najmłodsza córka Piotra Rodziewicza: "Ojciec kupił ziemię od Stabrowskiego w 1926 roku. Było tego 34 hektary, zaś w roku 1938 również od Stabrowskiego dokupił 36 hektary. Na kupionej ziemi znajdowały się bardzo skromne zabudowania - tylko chłopska chata i chlewik. Budowanie ojciec rozpoczął od renowacji i rozbudowy chłopskiej chaty, bowiem gospodarstwo prowadziła mama i musiała gdzieś mieszkać. Właściwie kupno ziemi było zrealizowanym marzeniem mojej mamy i ona gospodarowała. W prowadzeniu gospodarstwa pomagał Tomasz Gregorowicz, zarządca. Dom był wciąż powiększany, a tuż przed wojną powzięto decyzję wybudowania nowego domu, nawet zgromadzono budulec.
Moja mama, z domu Podlecka, pochodziła ze Świętnik. Rodzice pobrali się przed rokiem 1907, gdyż w tym właśnie roku urodziła się moja najstarsza siostra Stanisława, zaś w 1909 roku Maria, a Paweł w roku 1911. Dzieci uczyły się w Wilnie. Najstarsza ukończyła Gimnazjum Nazaretanek i poszła na geografię w USB. Geografii nie ukończyła, bo wyszła za mąż i wyjechała do Gdyni - mąż zawodowo był związany z morzem. Maria uczyła się u Nazaretanek, lecz później została przeniesiona do innego gimnazjum. Wstąpiła na medycynę USB, zaś po ukończeniu była rok na stażu, a następnie niecały rok (do wybuchu wojny) lekarzem w Święcianach. Tam poznała przyszłego męża, też lekarza, który był starszym kolegą z Uniwersytetu. Pobrali się w Wilnie i podczas wojny pracowali oboje w Niemenczynie. Mój braciszek Paweł ukończył gimnazjum Słowackiego, chociaż szło mu to z trudem, i wstąpił na rolnictwo do USB. Kierunku tego nie ukończył z powodu wojny.
Ja zarówno podstawówkę jak też gimnazjum miałam w Wilnie. Było to Gimnazjum Nazaretanek. Wojna przerwała moją edukację.
Miejscowość Łozy tonęła w lesie. Oprócz domu Rodziewiczów był tam jeszcze domek Butkiewicza, któremu Stabrowski sprzedał dwa hektary ziemi. Las podchodził do Łozy z trzech stron. Od strony Korejwiszek był to las wysokopienny, zaś w kierunku Punżan ciągnął się teren podmokły, bagienny. Droga do Tautuliszek też szła przez las. Warunki naturalne, a być może też inne okoliczności sprawiły, że w czasie wojny Łoza stała się gniazdem akowców. Było to główne siedlisko 4-tej Brygady "Ronina".
Łoza przypominała obóz warowny. Od rana do później nocy zjawiały się lub opuszczały ją formujące się drużyny i plutony. Cały folwark państwa Rodziewiczów był w posiadaniu sztabu brygady. Naturalnie za zgodą seniora rodu, który brał żywy udział w naradach dowódców...
Do stołu zasiadało zazwyczaj kilkanaście osób. Pani domu i jej starsza córka troiły się, by niczego nie zabrakło miłym gościom. Wandeczka, najmłodsza latorośl, pomagała niewiastom, lecz czyniła to trochę przymusu. Zamiast biegać do kuchni po gorące dania - krążyła wokół stołu. Chciała być podziwiana przez młódź kawalerską... Dla wszystkich miała zalotny uśmiech, bez względu na szarżę i stopień funkcyjny. Może tylko panów oficerów traktowała z nieco większym szacunkiem i powagą. Wiadomo - byli rodzynkami wśród partyzanckiej braci.
Folwark Łoza przed wojną był szykowany ogromnym nakładem sił i środków państwa Rodziewiczów jako gniazdo rodzinne. Dom prawdopodobnie stałby się przedmiotem troski i dumy kolejnych jego spadkobierców. Pierwszym spadkobiercą byłby Paweł, a lubił krzątać się przy gospodarstwie i wybrał rolnictwo za przedmiot swego doskonalenia zawodowego. Wojna przekreśliła to wszystko. Zaprzysiężony w AK, musiał uciekać z Wileńszczyzny. Zginął w PRL na tak zwanych ziemiach odzyskanych.



Rozmiar: 231 bajtów
Hieronim Warachim (ojciec Serafin Kaszuba)
Włóczęga Boży
(fragment książki)

Na zaproszenie Bolesława udałem się na odpust N. Serca Jezusowego w Ludwipolu. Droga przez Równe, Korzec już teraz znajoma. Na odpuście przemawiał ks. Stanisław Dobrzański. Zapewniał wiernych, że kapłan najszczęśliwszy, kiedy jest umęczony - oczywiście spowiedzią. Nie wiedział, że wkrótce jego pragnienie spełni się zbyt dosłownie. Po odpuście jakoś nieskoro było wracać. Zanim nadeszła burza, słychać było odgłosy grzmotów. Aż pewnego dnia gruchnęła wieść: Niemcy przekroczyli granicę i prą naprzód22. Zajęcie Ludwipola odbyło się niespodziewanie. Rano zastaliśmy na opuszczonej plebanii stosy porzuconych papierów. Uciekano w popłochu.
Wkrótce pojawiło się w kościele kilku umundurowanych chłopów. Wyszli na chór i grali. Mówili że są z Bawarii. A przecież stamtąd pochodzi nasz Konrad św., braciszek. Nie wszyscy byli tacy. Jakiś chudy żołnierz w Zasławiu zabawiał się polowaniem na kury naszej gospodyni. Zacząłem mu tłumaczyć, że to postępek nieszlachetny i odniosę się z tym do ortskomendanta. W odpowiedzi wyjął rewolwer z okrzykiem: "Jude". Ledwie jakoś proboszcz mnie obronił. Innym razem widziałem, jak ktoś strzelał do Żydówki, która szła spokojnie przed nim. A więc to tak! Terorr, pycha, brutalność. Mimo to rosły jakieś nadzieje: może się coś zawali, przemieni, oczyści! W Bystrzycach pod Ludwipolem była kaplica pałacowa zajęta na coś przez bolszewików. Polacy z wioski z Rodziewiczami na czele powzięli starania i odzyskali ją dla kultu. Mój powrót do Karasina został udaremniony. Gospodyni uszła ledwie z życiem, a plebanię spalono. Wszędzie zaczęli działać banderowcy. Chętnie pojechałem do Bystrzyc. Kiedy w ołtarzu montowaliśmy portatyl, jakiś osobnik przypatrywał się ciekawie. Dzień poświęcenia kaplicy był uroczysty. Pełno zieleni, kwiatów, słońca. Nastrój podniosły wymagał porywających słów. Oczywiście - Słowacki: "Choćby w nas tyle życia, co w kłosie, co rośnie podle gdzieś przejezdnej drogi. Złamani zawsze wstaniemy na nogi"23. Któż przypuszczał, że cytat może mieć fatalne echo? Tymczasem kłosy podnosiły się ku słońcu. Nabożeństwa w kaplicy odprawiały się podniośle. U Rodziewiczów i w innych domach były wesołe rozmowy. Może się coś zmieni. Wspominano dobre, polskie czasy, organizacje, zabawy. Nie wiedzieliśmy, że podsłuchują. W jakimś dniu wybrałem się do szkoły w Niemili - polskiej wioski 2 km od Bystrzyc. Co za radość spotkania z dziećmi po latach ucisku. Była katechetka, ale zainaugurowaliśmy regularną naukę.

Rozmiar: 231 bajtów
Czesław Noniewicz
Za Wilnem
(Fragment)


To miało być gniazdem


Miejscowość Łoza w przeszłości posiadała oficjalną nazwę Nowy Dwór i należała do majątku Punżany. Później utrwaliła się nazwa Łoza.
Z pytaniem o Łozę zwróciłem się do pani Ireny Słabkowicz, wnuczki przedwojennego właściciela tego folwarku. Odpowiedziała obszernym listem, którego fragment warto przytoczyć.
Dziadek mój, jak się zdaje, był człowiekiem nieco lekkomyślnym i marzycielem. Podobnie nie liczył się z surowymi wymaganiami rzeczywistości, gdy nabywał część Łozy. Gospodarowanie się zaczynało niemal od zera. Był czas, że Joanna Rodziewiczowa - Gosia, jak ją zwał małżonek - sama krzątała się przy inwentarzu i piekła wielkie sterty blinów, które stanowiły podstawę wyżywienia. Na jednym ze zdjęć rodzinnych widzimy ją jako 50-letnią kobietę z rozdętą szyją, chorobliwie nalaną twarzą i spuchniętymi stopami. Ale za cenę jej zdrowia, dzięki gospodarności i oszczędności oraz wytężonej pracy rządcy Tomasza, Łoza stała się tym, czym być miała, to znaczy sprawnie funkcjonującym i przynoszącym dochód mająteczkiem, miłym miejscem wakacyjnych spotkań rodzeństwa.
Piotr Rodziewicz, właściciel Łozy, podobnie jak Aleksander Rodziewicz, który osiadł w Pryciunach, pochodził z miejscowości Podobce koło Bujwidz. W Podobcach, niedużej, bo liczącej 8-10 domów wiosce, znajdowały się dwa domy Rodziewiczów. Piotr Rodziewicz był już człowiekiem wyobcowanym ze wsi, bowiem żył i pracował w mieście. W okresie międzywojennym prowadził on biuro podań w Wilnie przy Wielkiej Pohulance, tuż przed teatrem. Rodziewiczowie wynajmowali całe piętro okazałej kamienicy i prowadzili tam również pensjonat. Jednakże, gdy nadarzyła się okazja, kupiono ziemię w Łozie, która sąsiadowała z miejscowością Podobce.
Mówi Wanda Klubińska, najmłodsza córka Piotra Rodziewicza: "Ojciec kupił ziemię od Stabrowskiego w 1926 roku. Było tego 34 hektary, zaś w roku 1938 również od Stabrowskiego dokupił 36 hektary. Na kupionej ziemi znajdowały się bardzo skromne zabudowania - tylko chłopska chata i chlewik. Budowanie ojciec rozpoczął od renowacji i rozbudowy chłopskiej chaty, bowiem gospodarstwo prowadziła mama i musiała gdzieś mieszkać. Właściwie kupno ziemi było zrealizowanym marzeniem mojej mamy i ona gospodarowała. W prowadzeniu gospodarstwa pomagał Tomasz Gregorowicz, zarządca. Dom był wciąż powiększany, a tuż przed wojną powzięto decyzję wybudowania nowego domu, nawet zgromadzono budulec.
Moja mama, z domu Podlecka, pochodziła ze Świętnik. Rodzice pobrali się przed rokiem 1907, gdyż w tym właśnie roku urodziła się moja najstarsza siostra Stanisława, zaś w 1909 roku Maria, a Paweł w roku 1911. Dzieci uczyły się w Wilnie. Najstarsza ukończyła Gimnazjum Nazaretanek i poszła na geografię w USB. Geografii nie ukończyła, bo wyszła za mąż i wyjechała do Gdyni - mąż zawodowo był związany z morzem. Maria uczyła się u Nazaretanek, lecz później została przeniesiona do innego gimnazjum. Wstąpiła na medycynę USB, zaś po ukończeniu była rok na stażu, a następnie niecały rok (do wybuchu wojny) lekarzem w Święcianach. Tam poznała przyszłego męża, też lekarza, który był starszym kolegą z Uniwersytetu. Pobrali się w Wilnie i podczas wojny pracowali oboje w Niemenczynie. Mój braciszek Paweł ukończył gimnazjum Słowackiego, chociaż szło mu to z trudem, i wstąpił na rolnictwo do USB. Kierunku tego nie ukończył z powodu wojny.
Ja zarówno podstawówkę jak też gimnazjum miałam w Wilnie. Było to Gimnazjum Nazaretanek. Wojna przerwała moją edukację.
Miejscowość Łozy tonęła w lesie. Oprócz domu Rodziewiczów był tam jeszcze domek Butkiewicza, któremu Stabrowski sprzedał dwa hektary ziemi. Las podchodził do Łozy z trzech stron. Od strony Korejwiszek był to las wysokopienny, zaś w kierunku Punżan ciągnął się teren podmokły, bagienny. Droga do Tautuliszek też szła przez las. Warunki naturalne, a być może też inne okoliczności sprawiły, że w czasie wojny Łoza stała się gniazdem akowców. Było to główne siedlisko 4-tej Brygady "Ronina".
Łoza przypominała obóz warowny. Od rana do później nocy zjawiały się lub opuszczały ją formujące się drużyny i plutony. Cały folwark państwa Rodziewiczów był w posiadaniu sztabu brygady. Naturalnie za zgodą seniora rodu, który brał żywy udział w naradach dowódców... Do stołu zasiadało zazwyczaj kilkanaście osób. Pani domu i jej starsza córka troiły się, by niczego nie zabrakło miłym gościom. Wandeczka, najmłodsza latorośl, pomagała niewiastom, lecz czyniła to trochę przymusu. Zamiast biegać do kuchni po gorące dania - krążyła wokół stołu. Chciała być podziwiana przez młódź kawalerską... Dla wszystkich miała zalotny uśmiech, bez względu na szarżę i stopień funkcyjny. Może tylko panów oficerów traktowała z nieco większym szacunkiem i powagą. Wiadomo - byli rodzynkami wśród partyzanckiej braci.
Folwark Łoza przed wojną był szykowany ogromnym nakładem sił i środków państwa Rodziewiczów jako gniazdo rodzinne. Dom prawdopodobnie stałby się przedmiotem troski i dumy kolejnych jego spadkobierców. Pierwszym spadkobiercą byłby Paweł, a lubił krzątać się przy gospodarstwie i wybrał rolnictwo za przedmiot swego doskonalenia zawodowego. Wojna przekreśliła to wszystko. Zaprzysiężony w AK, musiał uciekać z Wileńszczyzny. Zginął w PRL na tak zwanych ziemiach odzyskanych.

Rozmiar: 231 bajtów

 

Fragment V - rozdziału książki
Czesława Sawicza
"Wileńszczyzna 1919-1939"


Krążył szatan po nieszczęsnej Ziemi Wileńskiej i tam gdzie diabelskie kopyto stanęło na ziemi, tam było nieszczęście, tam była krew i łzy.Kto jadąc szosą północną Wileńszczyzną z Brasławia do Szarkowszczyzny mijając miasteczko Jody niech spojrzy na prawo, tam rozlega się wielokilometrowa kraina nazwaną dziś rezerwatem przyrody. Kiedyś kraj ten pełen ukwieconych łąk i przepięknych ciemnych borów, a powietrze przepełnione było śpiewem ptaków i cichym, dyskretnym brzęczeniem pracowitych pszczół i konkuru-jących z nimi trzmieli. Piękno tak jakby pozostało, ale jest to piękno smutne - żałobne. Można tu zbierać dorodne grzyby, na zamszonych podłożach leśnych przesięków pełno jest żurawin, już w kwietniu leżą ładnie opłukane topniejącym śniegiem i kuszą swą wielkością grona i czerwienią, jasną i czystą jak krew. Ginęli tu ludzie. Ginęli Polacy, Białorusini i Żydzi, a może i wielu innych, których śmierci już nikt nie odnotował.
Ginęli tu ludzie, zniknęły też całe wsie, dworki i zaścianki. Palili i niszczyli wszyscy. Niemcy i Rosjanie, bandyci i partyzanci. Niszczyli wszyscy komu ta ziemia była niewygodną, a ludzie stanowili zagrożenie, bądź byli niepotrzebni. Skupmy więc uwagę na tym skrawku ziemi, który może być reprezentatywny dla całego regionu. Tu z powierzchni ziemi zniesione zostało życie, uczyniono pustynię. Zniknęły niekiedy od wieków zamieszkałe tu rody polskie: Rodziewiczów, Zakrzewskich, Łopacińskich, Pierożyńskich, Czerniawskich, Arciszewskich, Kondratowiczów, Sawiczów, Chotkiewiczów, Polehoszków, Wereszczaków, Kozłowskich, Jankunów, Bielińskich, Pawłowskich, Zgierskich, Stankiewiczów, Moczulskich, Mickiewiczów, Ławrynowiczów, Pietkiewiczów, Lenkiewiczów, Kuncewiczów, Misztoltów,. Każda z tych rodzin przeżyła własny dramat... Każda z tych rodzin ma własną historię, historię ognia, krwi i więzienia, bądź śniegów syberyjskich. Zbrodniarze zacierali ślady zbrodni w różny sposób. Dzisiaj nie można odtworzyć dramatycznych dziejów tego nieszczęsnego zakątku tej ziemi Wileńskiej. Zbrodniarze skutecznie zadbali, by ziemia ta stała się pustynią - uroczyskiem. A ludzie, którzy przeżyli, rozproszyli się po świecie, zachowują dla siebie dramaty swych przeżyć. Kazano im milczeć, aż do utraty pamięci. W tych warunkach wciąż brak jest materiałów, a zwłaszcza udokumentowania pamiętnych wydarzeń. Być może w przyszłości zajmą się tym historycy przy pomocy swego instrumentarium profesjonalnego i dokumentów, które chyba kiedyś staną się dostępne. Jak dotychczas pozostaje więc tylko posłużenie się przykładami, i to tylko tymi najbardziej typowymi pamiętnikami osób, którym na szczęście udało się przeżyć i zachować w pamięci gehennę tamtych lat.

Rozmiar: 231 bajtów

Jerzy Rodziewicz
1936–2005

Urodził się 7 lipca 1936 roku w Kątach, obecnie Ukraina. Do 1939 roku oraz w czasie wojny, do 1945 roku przebywał wraz z rodzicami w Łucku. W 1946 roku jako repatriant przybył do Olsztyna, gdzie mieszkał do końca życia. W Olsztynie ukończył szkołę podstawową i liceum ogólnokształcące. W latach 1956-1964 studiował na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Białymstoku, uzyskując w lutym 1964 r. dyplom lekarza medycyny. Staż podyplomowy odbył w szpitalu kolejowym w Olsztynie. Po zakończeniu stażu zdecydował się na specjalizację z chirurgii w szpitalu MSW Po krótkim czasie zmienił decyzję i podjął specjalizację w zakresie położnictwa i ginekologii w Szpitalu Wojewódzkim w Olsztynie (aktualnie Szpital Miejski). Pierwszy stopień specjalizacji uzyskał w marcu 1968 r., II stopień w kwietniu 1971 r. Od 1969 roku pełnił funkcję zastępcy ordynatora oddziału położniczo-ginekologicznego. W 1970 roku oddelegowano Go jako jednego z głównych organizatorów Oddziału Położniczo-Ginekologicznego do nowo otwartego Szpitala Wojewódzkiego w Olsztynie przy ul. Żołnierskiej. W oddziale tym pracował jako zastępca ordynatora do chwili przejścia na emeryturę w październiku 1999 roku. Dodatkowo w okresie emerytalnym wspomagał kolegów w pracy w przyszpitalnej Wojewódzkiej Poradni Ginekologicznej.

W czasie aktywności zawodowej był czynnym członkiem Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego, Polskiego Towarzystwa Lekarskiego i Towarzystwa Planowania Rodziny. W latach 1971 i 1980 przebywał w Stanach Zjednoczonych pogłębiając tam swoją wiedzę medyczną. Współorganizował sympozjum naukowe "Krwotoki w Położnictwie i Ginekologii" (1995), a także pracował w komitecie organizacyjnym XXVI Kongresu Ginekologii Polskiej (1997).

Należał do grupy kilku lekarzy ginekologów, którzy zdominowali położnictwo i ginekologię Warmii i Mazur; był współtwórcą nowoczesnej szkoły tej specjalności medycznej w naszym regionie. Życie dr. Jerzego Rodziewicza wypełniała stała gotowość do niesienia wsparcia, do służenia radą, a przede wszystkim do udzielania praktycznej pomocy. Był jednym z najbardziej utalentowanych ginekologów - chirurgów jakich spotkaliśmy w całym naszym życiu zawodowym. Dr Jerzy Rodziewicz był nauczycielem i wychowawcą kilku pokoleń lekarzy: kierownikiem specjalizacji kilkunastu z nas. Wielu Jego uczniów to aktualni ordynatorzy oddziałów ginekologiczno-położniczych w województwie warmińsko-mazurskim. W czasie pracy zawodowej aktywnie uczestniczył we wprowadzaniu najnowszych metod diagnostyczno-leczniczych w zakresie położnictwa i ginekologii zgodnie z obowiązującą wiedzą. Pierwsze zabiegi endoskopowe (laparoskopie i histeroskopie operacyjne) oraz wewnątrzmaciczne zabiegi diagnostyczno-lecznicze (kordocentezy i amnoinfuzje) w regionie warmińsko-mazurskim wykonano przy bardzo aktywnym Jego uczestnictwie. W czasie pracy dr Jerzego Rodziewicza przyznano oddziałowi, w którym pracował status ośrodka III poziomu referencyjnego w zakresie trójstopniowej opieki nad kobietą, płodem i noworodkiem.

Wolny czas spędzał w swoim ukochanym Łajsie w towarzystwie żony Basi, córki Kaliny, zięcia i wnuków. W tym uroczym miejscu wśród lasów i jezior zmarł po ciężkiej chorobie 3 czerwca 2005.

Żadne słowa nie potrafią odzwierciedlić ogromnego serca, ogromnej pracy, wielkich umiejętności Naszego Nauczyciela. Również żadne słowa nie oddadzą naszego bólu po Jego odejściu. Zegnamy Pana Panie Doktorze w imieniu wszystkich ginekologów naszego regionu, w imieniu Warmińsko-Mazurskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego. Zegnamy Cię Jerzy w imieniu wszystkich koleżanek i kolegów, wszystkich współpracowników, wszystkich Twoich uczniów i przyjaciół, wśród których spędziłeś swoje życie zawodowe.
 

Krzysztof Węgrzyn, Marek Stefanowicz


 Rozmiar: 342 bajtów
OPCJE
   -  

   -  USTAW JAKO       STARTOWĄ
             Rozmiar: 4421 bajtów
 NAPISZ DO MNIE
 

SONDA
   1. Podaj swój email:  

   2. Jakiego jesteś         herbu?   


    

          
 

WEBMASTER: Kamil_3    Copyright © 2003